Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] Prompty w czasach zarazy

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 0:50, 26 Mar 2020    Temat postu: [M] Prompty w czasach zarazy

Słowem wstępu - skoro i tak całymi dniami siedzę w domu, stwierdziłam, że warto by coś napisać. A jako że nie miałam konkretnego co, wymyśliłam, że wezmę się za serię zupełnie niepowiązanych miniaturek na podstawie promptów losowanych przez die Otter. A zatem...


(prompt: cat, fandom: Sharpe)

Kot Sharpe’a
Na dobrą sprawę Sharpe zupełnie nie wiedział, dlaczego się w ogóle przejmował. To przecież nawet nie był jego kot – nie zwariował jeszcze na tyle, żeby w środku wojny sprawić sobie zwierzątko domowe. W dodatku przeklęty sierściuch był chyba najbardziej irytującym przedstawicielem swojego gatunku, jaki chodził po tej ziemi, i ulatniał się z pola widzenia przy każdej nadarzającej się okazji, zaś jego prawowity właściciel był zdecydowanie niespełna rozumu – w końcu jak inaczej można było określić oficera, który nie dość, że zabrał kota na wojnę, to jeszcze, wyjeżdżając na kilka dni z depeszami, zostawił go pod opieką Richarda Sharpe’a? Wszystko to razem było wystarczająco dobrym usprawiedliwieniem, by zająć się swoimi sprawami i pozwolić zwierzakowi ponieść konsekwencje własnej ucieczki.
Problem w tym, że Sharpe nie umiał się na to zdobyć, wiedziony zupełnie idiotyczną sympatią – tak do zbzikowanego majora, jak i do jego nieznośnego kota. Za bezsensowne sentymenty trzeba było zaś jak zawsze płacić – w tym konkretnym przypadku głównie zmarnowanym czasem, irytacją i kilkoma nowymi szramami do kolekcji, bo jak się okazało, zdeterminowany sierściuch potrafił walczyć bardziej zaciekle niż niejeden Francuz.
– Moja babcia miała kiedyś kota – oznajmił Patrick Harper, beztrosko przyglądając się, jak jego dowódca ze złością pociera podrapane do krwi dłonie. – Też zawsze uciekał, jak tylko otwieraliśmy drzwi, ale prędzej czy później wracał, choćby nawet miał zostawić najsmaczniejsze myszy i najładniejsze koteczki, taki był.
– To po cholerę w ogóle wyłaził, jak i tak nie potrafił skorzystać z wolności? – burknął Sharpe, zanim zdążył ugryźć się w język.
Gdy Harper popadał w nastrój na opowiadanie rodzinnych anegdotek, wygłaszanie jakichkolwiek komentarzy było zachowaniem wysoce niewskazanym, bo tylko zachęcało go do ciągnięcia tematu. Tym razem na szczęście niedane mu było dojść do słowa.
– To i tak bardziej rozumnie niż nasz kot, nie? – wytknął Cooper. – Bo na tym klepisku to ani myszy nie uświadczy, ani towarzystwa – zarechotał.
– Pewnie wybrał się przekąsić jakąś duszę – zasugerował pogodnym tonem Harper.
– Jaką znowu duszę? – spytał podejrzliwie Sharpe.
Z rozmowami z Patrickiem było trochę jak z sympatią wobec kota – zawsze się ich żałowało, ale trudno było z nich zrezygnować.
– Nieśmiertelną, sir – odparł Harper, teatralnym gestem czyniąc pospieszny znak krzyża. – Przynajmniej dopóki kot jej nie zeżre. Bo jeśli taki gagatek przejdzie nad ciałem nieboszczyka, zanim biedaczysko będzie pochowany, może ukraść mu duszę, nie wiedzieliście? – dorzucił, widząc zdumione miny towarzyszy. – Każde dziecko w Donegal wam to powie! Ale pan nie musi się niczym martwić, sir – oznajmił, posyłając Shapre’owi obłudny uśmiech. – W końcu wiadoma rzecz, że wy, Anglicy, nie macie duszy.

Próba zwabienia kota jedzeniem zdawała się pomysłem dość sensownym, choć jak się okazało, nie tak prostym w realizacji, jak mogłoby się wydawać. Trudności pojawiły się już przy ustalaniu, czego powinni użyć jako przynęty, w końcu jednak – po wyeliminowaniu dusz (głupie irlandzkie gadanie!), mleka (kontrola żołnierskich menażek wykazała, że jedynymi napojami, którymi dysponowała lekka kompania South Essex, były woda, rum oraz francuski szampan – ten ostatni ukryty na czarną godzinę w bagażu porucznika Price’a) i sucharów (Harris stwierdził przemądrzałym tonem, że koty są zwierzętami wyłącznie mięsożernymi, a Sharpe, choć osobiście uważał, że głodny sierściuch zeżre wszystko, dla świętego spokoju się z nim zgodził) – zdecydowali się na rybę złowioną w pobliskiej rzece.
– Kici, kici, draniu – syknął Sharpe w stronę krzaków, w których jego zdaniem nadal ukrywał się nieszczęsny kot.
– Może powinien się pan odsunąć, sir? – zasugerował Price. – Jeśli kot tam faktycznie jest, to na pewno pana widzi, więc czuje, że to podstęp. Może gdyby widział samą rybę…?
– Jeśli się odsunę, bydle zeżre rybę i znowu nam ucieknie – prychnął Sharpe. – Rusz czasem głową, Harry, bo inaczej żabojady odstrzelą ci ją jak pierwszemu lepszemu chorążemu!
– Skoro już o chorążych mowa… – wtrącił Harper z niewinnym uśmiechem. – Ja to bym chyba miał lepszy pomysł na przynętę, sir.
Sharpe, nauczony doświadczeniem, nie zamierzał nawet pytać o szczegóły, ale niestety los zawsze był w stanie znaleźć sposób, żeby uprzykrzyć mu życie.
– Jaki? – zainteresował się Price.
– Och, to bardzo proste, sir – oznajmił radośnie Harper. – Słyszałem, że w siedemdziesiątym czwartym pułku zginął ostatnio jeden chorąży, świeć Panie nad jego duszą, niefortunnie zabity w czasie musztry, i jak mi się zdaje, nie zdążyli jeszcze wyprawić mu pogrzebu. A przecież siedemdziesiąty czwarty to Szkoci, a nie Anglicy, więc…
Sharpe parsknął z rozdrażnieniem.
– Wszyscy, którzy nie mają nic do dodania, poza bezsensownym mieleniem ozorem, precz mi sprzed oczu! – rozkazał, po czym przeniósł spojrzenie z powrotem na zarośla, w których z pewnością krył się jego przeciwnik. – Kici, kici, bękarcie futrzasty…

Podpułkownik Lawford posłał Sharpe’owi nieco nerwowy uśmiech, jak zawsze, kiedy był rozdarty między poczuciem obowiązku, każącym mu napomnieć kapitana lekkiej kompanii, a świadomością, że było to zadanie z góry skazane na porażkę.
– Gawędziłem dzisiaj z pułkownikiem Arterburym, Richardzie – poinformował, starannie nie patrząc podwładnemu w oczy.
Sharpe rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Choć stacjonowali obok pułku Arterbury’ego od niedawna i nie mieli z nimi zbyt wiele do czynienia, pułkownik już zdążył wywrzeć na kapitanie lekkiej kompanii, delikatnie mówiąc, niezbyt pozytywne wrażenie.
– Sir?
To była odpowiedź wystarczająco uniwersalna i ostrożna, żeby sprawdzić się właściwie w każdej sytuacji.
– Tak. – Lawford jakby otrząsnął się z zamyślenia. – To była nieco krępująca pogawędka, bo pułkownik wyraził pewne… obserwacje na temat stanu umundurowania naszego regimentu, a zwłaszcza lekkiej kompanii.
Sharpe prychnął w duchu. Od początku było wiadomo, że Arterbury to nadęty, bezczelny drań. Choć zapewne musiał stanowić całkiem zabawny widok, gdy czynił dowódcy South Essex uwagi na temat stanu czyichkolwiek mundurów, sam Arterbury wyglądał bowiem zawsze, jakby guziki jego surduta miały za chwilę wystrzelić w powietrze niczym kule armatnie, pod naporem tuszy pułkownika, a mankiety koszuli miał wiecznie wysmarowane tłuszczem – jednym słowem więc prezentował się dość marnie przy niezmiennie fircykowatym Lawfordzie, a wrażenia na pewno nie poprawiał fakt, że ten drugi w dodatku, gdy się postarał, był całkiem kompetentnym oficerem.
– Umundurowanie lekkiej kompanii jest regulaminowe, sir. A-de-kwat-nie do możliwości – poinformował Sharpe, starannie powtarzając słowo zasłyszane od Harrisa.
Lawford stłumił śmiech kaszlnięciem.
– Nie wątpię w to, Richardzie, skądże – rzucił, wymownym spojrzeniem obrzucając Sharpe’a, którego własny mundur, od dawna noszący ślady poważnego zużycia, tego ranka dorobił się kilku nowych dziur w kształcie kocich pazurów. – A także adekwatnie do liczby pokonanych Francuzów i… zarośli, jak mniemam?
– To nie zarośla! – oburzył się Sharpe, zanim zdążył przemyśleć swoją odpowiedź. – To… – zawahał się. – Pamięta pan tygrysa?
Lawford rzucił mu zdziwione spojrzenie.
– Czy pamiętam…? Dobry Boże, oczywiście, że pamiętam tygrysa, Sharpe, nie mam jeszcze demencji.
– Powiedzmy, sir, że to było coś podobnego.

Sharpe zdecydowanym gestem zakasał rękawy koszuli.
– Żeby złapać kota, trzeba myśleć jak kot – oznajmił sentencjonalnie.
– To znaczy o czym? – zainteresował się porucznik Price, nieco rozkojarzonym tonem.
– Nie chodzi o to, o czym, Harry, tylko jak – odparł Sharpe, posyłając jednocześnie Harperowi, który wyraźnie szykował się do udzielenia jakiejś odpowiedzi, ostrzegawcze spojrzenie.
Bez dodatkowych wyjaśnień wziął się za dalsze przygotowania do wcielenia w życie swojego planu, jednak zaciekawienie jego działaniami nie było wystarczające, by powstrzymać strzelców od komentarzy.
– Właściwie myślę, że nasz kapitan może faktycznie wiedzieć, jak myśli kot – oznajmił z namysłem Hagman, cicho, choć nie na tyle, by dowódca go nie słyszał. – Trochę mi kota przypomina.
– Na polu bitwy zjada dusze, ale na co dzień jest dość puchaty? – upewnił się teatralnym szeptem Harper.
– Karna warta, wszyscy trzej! – wybuchnął Sharpe, uznając, że jego zapas cierpliwości na ten dzień skończył się już dawno.
– A ja niby za co?! – oburzył się milczący dotąd Harris.
Zanim Sharpe zdążył zaspokoić ciekawość strzelca, jego uwagę odwróciło nadejście pułkownika Arterbury’ego. Starszy oficer minął kapitana lekkiej kompanii, rzucając mu pogardliwe spojrzenie, które na dłuższą chwilę zawisło na niekompletnym aktualnie mundurze, po czym rozsiadł się pod pobliskim drzewem, jakby w oczekiwaniu na spektakl.
Sharpe miał już na końcu języka odpowiedź, której zapewne srogo by pożałował, ale nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch wśród gałęzi.
Richard uśmiechnął się pod nosem. Nadchodził czas zemsty.
Kot wahał się przez chwilę, jakby czekając na dogodny moment, aż w końcu skoczył. Wylądował prosto na głowie pułkownika, odbił się od niej z gracją, strącając na ziemię perukę, i z przeciągłym miauknięciem rzucił się w stronę żołnierzy South Essex. Arterbury zerwał się na równe nogi, klnąc na czym świat stoi.
– Niech ja tylko dorwę tego przeklętego…! – Wyszarpnął zza paska pistolet.
– Nie radzę, sir – oznajmił beznamiętnym tonem Sharpe. – To kot regimentowy, sir, rozumie pan. Przydziałowy, sir.
Arterbury nie wyglądał na przekonanego, ale najwyraźniej w obawie przed dalszą kompromitacją zrezygnował z dyskusji i umknął w stronę swoich żołnierzy, poczerwieniały na twarzy.
Sharpe uśmiechnął się triumfalnie i pochylił się, by poklepać kota po głowie.
Przez najbliższe dni pewnie jeszcze zdąży go nieraz zgubić i znienawidzić. W tej konkretnej chwili jednak zwycięstwo smakowało tak słodko, że był wręcz skłonny przyznać nawet, że to jego kot. Kot Sharpe’a.




T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Czw 16:20, 26 Mar 2020    Temat postu:

Haha, ale trafiłam w prompta XD

A tekst cudowny, kocham i chcę więcej! Rozbraja mnie, że Sharpe szuka kota nie temu, że ma taki obowiązek, tylko że mimo wszystko czuje sympatię do zwierza i jego pana. Rysiek zdecydowanie miał skłonności do takich randomowych działań i sympatii. Poza tym, ach, ile cudnych i epickich elementów tak charakterystycznych dla tego cyklu wplotłaś w tę miniaturkę. Wszyscy są cudownie kanoniczni. Pat ma historyjkę o krewnych na każdą okazję. I o mocach nadprzyrodzonych - ta tutaj jest tak absolutnie przecudowna, że z miejsca stała się moją ulubioną. I przytyki wobec Anglików "Sir" jako uniwersalna i bezpieczna odpowiedź na wszystko wobec wyższych stopniem. I to, że Ryś ma trudne słowo podłapane od Harrisa. Martwy chorąży jest też cudnie wpleciony. I czas zemsty. I ostatnie słowa. Do tego kot jest cudownie koci przewrotny, delikatnie mówiąc, niezależny, wprowadza chaos, ale jednocześnie rozrywkę, do tego drapie. A i tak nie sposób go nie lubić. Poza tym bardzo mnie cieszy, że pojawiają się praktycznie wszyscy ważni bohaterowie (tylko Hogana z Wellingtonem brak i byłby komplet, no ale nie można mieć wszystkiego - chociaż swoją drogą chętnie przeczytałabym o kocie Wellingtona XD). W tym cudownie kanoniczny Lawford i jego słabość do Sharpe'a. I cała ta rozmowa z Lawfordem cudna, zwłaszcza fragment o tygrysie - kolejny bohater, którego świetnie umiesz pisać. Zazdro! Poza tym rozbroił mnie opis zapasów South Essex (oczywiście, że to Price ma skitrany szampan xD). Oraz Sharpe i jego jakże pieszczotliwe po Ryśkowemu "Kici, kici, draniu / Kici, kici, bękarcie futrzasty". XD

No i:
Cytat:
Z rozmowami z Patrickiem było trochę jak z sympatią wobec kota – zawsze się ich żałowało, ale trudno było z nich zrezygnować.

Cytat:
Na polu bitwy zjada dusze, ale na co dzień jest dość puchaty?

Jeden wielki, zbiorowy kwiiiik! Laughing
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Wto 0:09, 31 Mar 2020    Temat postu:

(prompt: sport, fandom: Codzienna 2 m. 3)

Kwestia dyscypliny

Zacięta mina Franka wyraźnie sugerowała, że rozmowa nie będzie prosta. Piotrkowi przeszło przez głowę, że najlepiej by zrobił, wycofując się do salonu, póki jeszcze mógł, i czekając na powrót Lili - z drugiej jednak strony wtedy czekałaby go wcale nie prostsza rozmowa z żoną i tłumaczenie się z tego, czemu w żaden sposób nie zareagował. Poza tym, bądź co bądź, chodziło o jego syna – jakby to o nim świadczyło, gdyby stchórzył i nawet nie zapytał, co się stało? Jak to mawiał ojciec – mężczyzna strachowi się nie kłania. A już na pewno nie własnemu wygodnictwu, prawda?
– Franuś? – Piotrek przysiadł na brzegu łóżka. – Powiesz mi, co cię gryzie?
Chłopiec zaplótł ręce na piersi w wojowniczym geście.
– No bo to jest nie w porządku! – oznajmił.
– Co takiego jest nie w porządku? – zgadnął łagodnie Piotrek, widząc, że syn nie zamierza kontynuować.
– Bo znowu się nie zgodzisz i będziesz jak zawsze przeciw! – rzucił Franek z pretensją. – I wszyscy jak zawsze mogą, a ja nie!
– Wiesz co, Franek, w każdej kwestii można negocjować, tylko obawiam się, że najpierw musiałbym wiedzieć, na co takiego się nie zgadzam – wytknął Piotrek, siląc się na poważny ton.
– Na zajęcia sportowe – odparł chłopiec i rzucił ojcu wyzywające spojrzenie, jakby tylko czekając na protest.
– Ale czemu miałbym być przeciwny zajęciom sportowym? – zdumiał się Piotrek. – Wręcz przeciwnie, uważam, że są bardzo istotne. Być może nie pałam zbyt wielką sympatią do twojego wuefisty, ale…
Franek opadł głębiej pomiędzy poduszki z miną wyraźnie sugerującą, że jego ojciec nie rozumie kompletnie niczego.
– Mi nie chodzi o to! – zaperzył się. – Tylko o dodatkowe zajęcia. Wszyscy w mojej klasie chodzą na jakieś treningi, tylko ja nie!
– Mnie nie chodzi o to, się mówi – poprawił machinalnie Piotrek. – Naprawdę wszyscy?
Cóż, właściwie stać ich chyba było na taki wydatek, a sport – chociaż osobiście Piotrek preferował oglądać go w telewizji – był przecież faktycznie ze wszech miar pożyteczny…
– No jasne! – zapewnił Franek, poprawiając okulary zsuwające się z nosa. – Szymek to już od trzech miesięcy chodzi na karate. Też bym tak chciał!
– Po moim trupie!

Lilka przysunęła się bliżej i pogłaskała Piotrka po ramieniu, jak zawsze, kiedy próbowała go udobruchać.
– Piotruuuś – westchnęła proszącym tonem. – Ja naprawdę nie rozumiem, co by ci szkodziło, gdyby Franek pochodził sobie na te treningi…
Piotrek prychnął demonstracyjnie, nie przerywając głaskania kota.
– To ja już wiem, skąd u niego takie pomysły. Wychowałaś syna… – rzucił gderliwym tonem.
– Ale jakie znowu pomysły? – zaprotestowała Lilka. – To chyba dobrze, że chce się ruszać, prawda?
– Ruszać?! Lili! – jęknął dramatycznym tonem Piotrek. – Ruszać to on się może na rowerze. A to całe jego karate to jest zwyczajne mordobicie!
– Oj, nie przesadzaj. Przecież to jest zwyczajny sport. Bardzo dużo dzieci go teraz trenuje, wiesz? – zapewniła Lilka. – Roman mówił mi nawet ostatnio…
Roman był ostatnią osobą, której opinia cokolwiek obchodziła Piotrka, stwierdził, więc, że w drodze wyjątku może naruszyć złote zasady konwersacji i przerwać jej wpół zdania.
– To może od razu zaproponujmy mu, żeby zapisał się, nie wiem, na sumo? – parsknął.
Lilka potrząsnęła głową, udając, że nie wyczuwa ironii w jego głosie.
– Wtedy musiałby jeść zdecydowanie zbyt dużo słodyczy i pić zdecydowanie zbyt dużo coli, inaczej pewnie nawet by go nie przyjęli – zażartowała.
– Byłby na pewno zachwycony!

Olgierd siedział w fotelu, obute w trampki nogi opierając na biurku, i obserwował krążącego po gabinecie Piotrka. Temu drugiemu jego niezmącony spokój zaczynał działać na nerwy – przecież sytuacja zdecydowanie wymagała oburzenia!
– A Lili jeszcze uważa, że to dobry pomysł, wyobrażasz sobie?! – narzekał. – Poszłaby po rozum do głowy, jakby po pierwszym treningu musiała zawieźć Franka do chirurga, a potem do okulisty po nowe okulary…
– Jeśli już to najpierw do okulisty, a potem na trening, bo do karate to młodemu bardziej nadałyby się soczewki niż okulary – zauważył trzeźwo Olgierd. – Słuchaj, Peter, ja naprawdę nie wiem, o co ty robisz aferę. Młody chce się rozwijać, znaleźć nowe hobby, dla mnie to bomba. Tak, wiem, ty jako kochający ojciec nigdy się nie zgodzisz, ale tak sobie myślę, że czasem dzieciak wie lepiej, jaki sport dla jest dla niego dobry. Doskonały przykład siedzi tu przed tobą…
Piotrek rzucił mu spojrzenie z ukosa.
– Tak?
– Tak! – Olgierd pokiwał entuzjastycznie głową. – Ja nie wiem, czy ci opowiadałem, ale jak miałem kilkanaście lat, wkręciłem się w wyścigi samochodowe. Mój ojciec też był przeciwny. Robił, rozumiesz, wszystko, co mógł, żeby mi na to nie pozwolić. Raz próbował nawet przekupić właścicieli klubu, żeby mnie stamtąd wyrzucili, ale mu się nie udało. I bardzo dobrze, bo mi te wyścigi dały całkiem nowe spojrzenie na świat, nauczyły podejmować decyzje. Zresztą byłem w tym całkiem niezły. Wyobraź sobie, że byłem określany jako mocny kandydat do powalczenia o mistrzostwo kraju juniorów!
– I co? – zainteresował się Piotrek.
– I nic – odparł pogodnie Olgierd. – I nic, bo tuż przed rozpoczęciem sezonu miałem mały wypadek. Złamana noga, pogruchotany nadgarstek, w sumie szybko się z tego wylizałem, ale lekarze powiedzieli, że drugi raz mogą już tego nie poskładać, więc musiałem dać sobie spokój.
– To mnie uspokoiłeś, nie ma co – burknął Piotrek, opadając na krzesło po przeciwnej stronie biurka.
Olgierd zdjął nogi z blatu i pochylił się w stronę przyjaciela.
– Daj spokój, stary, co to ma do rzeczy? Gdzie wyścigi samochodowe, a gdzie karate? Młodemu włos z głowy nie spadnie – zapewnił. – Więc teraz, bracie, bierz telefon i dzwoń umówić go na pierwszy trening.
Piotrek westchnął cierpiętniczo.
– Nawet gdybym chciał, to nie wiedziałbym dokąd – stwierdził. – Skąd niby mam wiedzieć, który trener jest dobry i umie upilnować, żeby banda dziesięciolatków nie zrobiła sobie krzywdy?
Olgierd triumfalnym gestem uderzył otwartą dłonią w blat.
– To akurat jest żaden no problem! – zapewnił radośnie. – Mam znajomego, który akurat prowadzi zajęcia z karate dla dzieci. Gość jest naprawdę świetny, ma super podejście do początkujących, a na sporcie zna się jak mało kto, sam kiedyś nawet był w kadrze na mistrzostwa świata…
– A czemu już nie jest? – zainteresował się Piotrek.
– Złamał rękę w czasie treningu i nie zrosła się na tyle dobrze, żeby mógł się mierzyć z dorosłymi – odparł lekceważącym tonem Olgierd.
– A idźże z tymi swoimi radami…!

Ojciec wydawał się w najlepszym razie dużo bardziej zainteresowany przeglądaniem gazety niż rozmową, a w najgorszym pełen lekceważenia dla obaw Piotrka. Właściwie nie było to specjalnie zaskakujące – od dawna było wiadomo, że Anatol na stare lata zrobił się wyjątkowo lekkomyślny.
– Naprawdę, czy nie mógłby sobie wybrać jakiejś miłej, niegroźnej dyscypliny? – narzekał jednak niezrażony Piotrek. – Tenisa stołowego na przykład. Albo szachów. Szachy byłby najlepsze. Może tata dałby radę go namówić? Kiedyś, zdaje się, lubił z tatą grać w szachy…
Ojciec przerzucił kolejną stronę i posłał Piotrkowi nieco rozbawione spojrzenie.
– Myślę, że gra w szachy z dziadkiem nie do końca spełnia definicję treningów sportowych – wytknął, uśmiechając się pod wąsem. – Poza tym w gruncie rzeczy karate to całkiem szlachetny sport. Nie wiem, czy wiesz, ale pierwsze wzmianki o nim sięgają aż czternastego wieku, kiedy to dynastia Ming podjęła stosunki handlowe z japońskimi…
– Nie jesteśmy w Japonii i nie musimy bić się o nasze towary. – Piotrek zbył argument machnięciem ręki. – Więc niech mi tu tata nie wmawia, że to dobrze, że mój syn będzie się wdawał w jakieś bijatyki.
Ojciec pozostawał jednak niewzruszony.
– Cóż, szczerze mówiąc, żadnemu młodemu chłopakowi trochę bijatyki nie zaszkodzi…
– Tato! – zbulwersował się Piotrek. – No pięknie! To mi się całe dzieciństwo obrywało, jak tylko wdałem się w jakąś awanturę, a teraz…!
Ojciec roześmiał się i odłożył wreszcie gazetę na bok.
– Nie przypominam sobie ani żebyś wdawał się w awantury, ani żeby ci się obrywało – oznajmił. – Poza tym ja przecież nie zachęcam nikogo do rozbijania sobie wzajemnie nosów pod trzepakiem, tylko mówię o sportowych walkach, które promują zasady fair play i kształtują charakter… Przecież to nie tak, że takie umiejętności nie mogą się nigdy przydać, prawda? Pamiętasz, co mówił Marszałek? Że pokora i uległość prowadzą tylko do niewoli…
Piotrek żachnął się.
– Jeszcze mi się tylko Piłsudski nie wtrącał do wychowania syna!

Mama jak zawsze po mistrzowsku łączyła oburzone paplanie z pakowaniem kolejnych pudełek z pierogami i kluseczkami do zamrażarki Gawlików. Piotrek był właściwie pod wrażeniem, bo sam miał problem ze skupieniem się nawet na jednej z tych kwestii – smakołyki skutecznie odwracały uwagę od słuchania.
– …Więc przybiegłam od razu, jak tylko Anatol mi o wszystkim powiedział – mówiła tymczasem dalej mama. – Żeby tak wnuczka mojego jedynego posyłać na jakieś bójki, to się w głowie po prostu nie mieści, jak ci to w ogóle na myśl przyszło? Co to za dziecko niewydarzone jakieś…
Piotrek otrząsnął się z zamyślenia i rzucił do przodu, by powstrzymać mamę od wyrzucenia do śmieci mrożonych frytek i zastąpienia ich kolejną paczką pierogów.
– Mamo! Mamo, przecież ja się z mamą zupełnie zgadzam – wszedł jej w słowo, wykorzystując ułamek sekundy, którego potrzebowała na zaczerpnięcie oddechu. – Też uważam, że Franek nie powinien chodzić na żadne karate. To tylko Lili się upiera, że powinniśmy się zgodzić.
– Tak? – zdziwiła się mama. – Czyli Anatol jak zwykle wszystko przekręcił! Od początku mu mówiłam, że na pewno nie ma racji. Bo ty to dobre dziecko, synku jesteś – poinformowała, rozczulonym nagle tonem, ale zaraz ponownie skupiła się na przeglądaniu zawartości lodówki.
Prawdę mówiąc, Piotrek bardzo wątpił, żeby ojciec cokolwiek przekręcił. Nie zamierzał się jednak sprzeczać z mamą – z takiego sporu nikt jeszcze nigdy nie wyszedł zwycięsko.
– A powiedz mi, synuś, co o jest właściwie to karate? – zagadnęła mama po chwili milczenia.
Piotrek zdecydowanie nie czuł się na siłach tłumaczyć jej cokolwiek, ale na szczęście wojna o karate trwała cały dzień i był już doskonale wyposażony we wszelkie materiały poglądowe. Sięgnął na stół po czasopismo, przyniesione godzinę wcześniej przez dozorcę – trudno powiedzieć, czy za namową Lilki, czy Franka („…I co pan zrobisz, panie Gawlik, jak nic pan nie zrobisz? Ale za to zobaczyłem, że jak raz jest tu artykuł o tym całym karate, co to pana chłopak chce trenować. To pomyślałem: przyniosę, niech se chłopaczyna chociaż popatrzy, skoro pan Gawlik szanowny na nic więcej nie pozwoli…”) – i podsunął je mamie pod nos. Przyglądała mu się przez moment z zainteresowaniem, aż w końcu uśmiechnęła się, jakby z odrobiną zakłopotania.
– A to nie, to ja się pomyliłam – oświadczyła. – To to ja znam, widziałam w telewizji. Tacy ładni chłopcy, w strojach białych, równiutko wyprasowanych… – rzuciła z rozmarzeniem. – I czemu niby nie chcesz, żeby nasz Franuś też to trenował?! Co to za dziecko nieużyte jakieś jest, naprawdę…
Piotrek w ostatniej chwili uskoczył, by nie oberwać ścierką.
– Oszaleję w tym domu, po prostu oszaleję!

Franek siedział na łóżku, z bojowniczo zaplecionymi rękami, i wyglądało to trochę, jakby nie ruszył się nawet o centymetr od poprzedniego dnia. To oczywiście był absurdalny pomysł, pani Bieganina czy tam inna Gonitwa na pewno nie omieszkałaby zadzwonić z informacją, że młody Gawlik nie pojawił się na lekcji polskiego – ale skojarzenie i tak było trudne do odpędzenia.
Piotrek przysiadł znowu na brzegu łóżka. Nie było sensu odwlekać tej rozmowy głupimi rozmyślaniami. I tak będzie musiał prędzej czy później przyznać się do porażki.
– Franek? Rozmawiałem z mamą na temat tego twojego karate i… – zaczął.
– Jakiego karate? – Jego syn wydawał się szczerze zdumiony. – O rany, tato, czy ty nie możesz chociaż raz mnie słuchać?! Na karate chodzi Szymek. Ja chciałbym chodzić na ping-ponga!
Piotrek zamrugał zdziwiony.
– Na ping-ponga? – powtórzył niezbyt mądrze.
Franek rzucił mu pełne politowania spojrzenie.
– Oczywiście, że na ping-ponga – potaknął. – Gdzie ja na karate? W okularach? Oj, tato, myślałbyś czasami trochę…
Piotrek z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem i objął syna ramieniem.
– W takim razie proponuję, żebyśmy jeszcze dzisiaj poszli cię zapisać na treningi, co ty na to? – zaproponował. – I wiesz co? W drodze powrotnej możemy kupić sobie colę. Tylko ani słowa mamie!




T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Wto 22:33, 31 Mar 2020    Temat postu:

Aww, jakie to jest cudowne! Jeszcze cudowniejsze od poprzedniego! Naprawdę to spokojnie mogłoby stanowić odcinek serialu. Przede wszystkim uwielbiam, jak doskonale oddałaś sposób mówienia postaci. I nie tylko te ich charakterystyczne powiedzonka, tylko całość. I to nawet postaci, u których nigdy jakoś nie zastanawiałam się nad tym, że mają swój specyficzny język, jak np. Lili czy dziadek Anatol. A u ciebie to wszystko tak bardzo brzmiało jak oni, że wszystkich bohaterów czytałam właściwymi głosami. Ale nie tylko językowo są idealni, osobowościowo to też sto procent kanonu. Totalnie kupuję Piotra - przeciwnika sportów walki, aż za bardzo przejmującego się, że jego własny syn się czymś takim interesuje, i tak zaaferowanego tą sprawą, że nawet nie dociera do niego, że sobie co nieco sam dopowiedział. Lili, która jak zwykle nie rozumie, czym się jej mąż przejmuje, ale stara się go za to ugłaskać, dosłownie i w przenośni. Olgierd i jego szalone historie z przeszłości oraz rady dobre inaczej. Dziadek i jego urocza staroświeckość oraz jego marszałek. I to całkiem trzeźwe spojrzenie na świat dziadka kontra totalne wyolbrzymianie babci, która nawet jeszcze nie do końca zna sprawę, a już lamentuje, żeby potem dać się przekonać czymś uroczo randomowym. Epicki dozorca, który nawet w tak krótkim wystąpieniu i tak kradnie show. Bezbłędny Franek, stanowiący jedno z nielicznych serialowych dzieci, które naprawdę lubię. I ten Piotrek, który zaraz oszaleje. I pani Bieganina. I oczywiście "- I co? - I nic". Cudo, po prostu cudo, totalnie zrobiłaś mi dzień tym ficzkiem! Leć wrzucać na Mirriel teraz Razz


Cytat:
- Jeszcze mi się tylko Piłsudski nie wtrącał do wychowania syna!
Kwiiik! ♥
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Śro 23:50, 23 Wrz 2020    Temat postu:

(prompt: two roads, fandom: Miss Fisher's Murder Mysteries)


Dwie drogi
Collins wpadł do gabinetu swojego przełożonego tak zaaferowany, że ledwo był w stanie wykrztusić z siebie sensowne zdanie.
– Sir! Morderstwo w ratuszu – wykrzyknął. – To znaczy… Nie w samym budynku. Mam na myśli, że zamordowano pracownika. Pana Langleya, wie pan, tego, o którym ostatnio pisali w gazecie, że nadzoruje budowę nowej drogi do portu.
Jack skinął głową. Biorąc pod uwagę, z jakim uporem dziennikarze rozpisywali się na ten temat, trudno by było nie kojarzyć wspomnianego dżentelmena – choć prawdę mówiąc, pogarda wobec całego świata, którą aż promieniował Langley, powodowała, że nazywanie go dżentelmenem było być może nieco na wyrost.
– Skąd pewność, że to morderstwo, Collins? – spytał Jack, sięgając po wiszący na oparciu krzesła płaszcz.
– Nóż w sercu, sir – poinformował posterunkowy. – To raczej rzadko bywa wypadkiem.

Panna Langley, wściekła niemal tak samo jak wściekle rude były jej włosy, po raz kolejny okrążyła energicznym krokiem salon.
– I tylko jedno za drugim głupie pytanie. Czy miał jakichś wrogów? Czy czegoś się obawiał? – wypluwała z siebie słowa jak karabin. – Oczywiście, że miał wrogów i oczywiście, że się obawiał. Tylko głupiec mógłby, zajmując takie stanowisko jak mój brat, nie popadać w konflikty i nie być świadomym niebezpieczeństw!
Phryne leniwym ruchem sięgnęła po filiżankę z herbatą.
– Cóż, stanowisko nie było znowu tak znaczne, zanim nie zaczęła się ta afera z drogą portową, czyż nie? – rzuciła, ale zaraz wycofała się, widząc nachmurzoną minę znajomej. – Czego właściwie ode mnie oczekujesz, Lou?
Panna Langley zatrzymała się wpół kroku.
– Żebyś znalazła mordercę mojego brata oczywiście – oznajmiła. – Poradzisz sobie z tym na pewno szybciej niż ci nieudacznicy z policji.
Phryne uśmiechnęła się lekko.
– Nieudacznicy czy nie, takie wyzwanie podejmę zawsze.

Starsza spośród dwóch sekretarek Langleya, panna Hicks, była niewątpliwie skarbnicą wiedzy – to, że niekoniecznie chciała się tą wiedzą dzielić z policją było zaś zupełnie osobną sprawą.
– Cóż, nasz przełożony, jak na pewno pan wie, pracował nad dość kontrowersyjnym projektem, więc na pewno znalazłoby się parę osób mających coś nieprzychylnego do powiedzenia o nim – oznajmiła ozięble.
– Właśnie, czy byłaby pani tak uprzejma i przybliżyła nam temat tej osławionej drogi? Na ile zrozumiałem z doniesień prasowych, pan Langley spośród dwóch dostępnych planów tras, wybrał ten, który wymuszał wykupienie gruntów po wyższej cenie… – zasugerował ostrożnie Jack, co spotkało się tylko z jeszcze bardziej lodowatym spojrzeniem panny Hicks.
– Szczegóły finansowe nie są informacją ogólnodostępną. Jeżeli policja chce je poznać, musi pan złożyć oficjalne podanie do urzędu.
– Oczywiście – wycofał się ugodowo Jack. – Czy mogę chociaż dostać listę pozostałych osób pracujących nad planami budowy tej drogi?
Panna Hicks skinęła niechętnie głową.
– To mogę chyba panu udostępnić. Szczerze mówiąc, nawet przygotowałam się na taką ewentualność. Anne! – fuknęła na młodszą sekretarkę, która siedziała właśnie przy swoim biurku, bawiąc się bezmyślnie kolorową bransoletką. – Rusz się w końcu i przynieś tę listę, którą przygotowałam, dobrze? – Panna Hicks odprowadziła ją wzrokiem, po czym odwróciła się z powrotem w stronę Jacka. – Choć wątpię, by znalazł pan tam coś interesującego, inspektorze. Gdybym miała coś panu radzić, to nie szukałabym mordercy wśród kontrahentów, a raczej wśród… przyjaciółek pana Langleya. Muszę z przykrością stwierdzić, że nasz szef miał niefortunną skłonność do młodych dam.
Jack uniósł zdziwiony brwi.
– Czyżby miała pan na myśli pannę…? – Skinął lekko głową w stronę Anne, która właśnie zniknęła w drzwiach do gabinetu Langleya.
– Co? Och, mówi pan o młodej Rawlison? Nie – zaprzeczyła panna Hicks. – Akurat wyjątkowo w tej kwestii obojgu nie można niczego zarzucić.

Dot chwyciła za rondo kapelusza, chyba w obawie, że pęd powietrza strąci go przy tak szybkiej jeździe.
– Dokąd jedziemy, panienko? Na posterunek? – spytała.
– To nie byłby dobry pomysł. Obawiam się, że mogłam się wczoraj nieco posprzeczać z inspektorem. O metody śledcze – oznajmiła Phryne pogodnie. – Zresztą po co nam właściwie posterunek, skoro wiemy już wszystko to, co oni? Dzwoniłam przed wyjściem do Mac i wypytałam ją o sekcję zwłok. Okazuje się, że brat Lou został dźgnięty prosto w serce nożykiem do otwierania listów. Cóż, z tego, co zrozumiałam, to w sumie nie aż tak prosto. Nóż najpierw zahaczył o tętnicę, a dopiero potem uderzył w serce – wyjaśniła.
Dot zbladła jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe.
– To okropne, panienko – westchnęła.
– Morderstwa zwykle takie bywają. Ale to nie czyni ich mniej fascynującymi, czyż nie? – Uśmiechnęła się Phryne.
Przez chwilę jechały w milczeniu.
– A więc dokąd jedziemy? – zagadnęła w końcu Dot, wracając o porzuconego tematu.
– Do ratusza, oczywiście.

Harold Spence sprawiał wrażenie, jakby krzesło, na którym siedział, miało się za chwilę załamać – trudno powiedzieć, czy bardziej przez tuszę właściciela, czy może pod ciężarem jego samozadowolenia.
– Nie wygląda pan na szczególnie przejętego śmiercią pana Langleya – zauważył Jack.
Specne wzruszył nonszalancko ramionami.
– A czemu miałbym być? Drań dostał, na co zasłużył – oznajmił bez wahania. – Trzeba było nie robić machlojek. Skoro nawet w tak dużej sprawie potrafił wyrzucić mnóstwo pieniędzy w błoto, tylko po to, żeby odkupić ziemię od znajomego, to co robił przy drobniejszych projektach? Nie zdziwiłbym się, gdyby to ktoś, kogo wystrychnął na dudka, tak go załatwił.
– Tak jak pana? Bo jak rozumiem, to właśnie pańska ziemia była tą, przez którą początkowo miała przebiegać droga i z której ostatecznie pan Langley zrezygnował? – spytał Jack, chociaż w gruncie rzeczy dobrze znał odpowiedź na to pytanie.
Spence wybuchnął krótkim, szczekliwym śmiechem.
– A więc o to chodzi? Podejrzewa pan mnie? Cóż, rozczaruję pana, bo mam żelazne alibi na czas morderstwa.
Jack skinął głową.
– Chętnie je poznam – zgodził się. – Tak samo jak informację, skąd pan tak dobrze wie, kiedy morderstwo miało miejsce.
Spence zamachał lekceważąco ręką.
– Tu mnie pan nie złapie. Akurat to banalne, po prostu czytam gazety. Tam jest wszystko, nie wiedział pan? A co do alibi, to byłem w szpitalu. Miałem małe problemy zdrowotne, wypuścili mnie dopiero dziś rano – oznajmił i łypnął ponuro na Jacka. – Wie pan co, inspektorze? Po takich podejrzeniach nie powinienem panu w ogóle pomagać. Ale mam dziś dobry humor, więc powiem panu jedną rzecz: powinien pan pogadać z tymi drugimi. To, że Langley kupił od nich ziemię, nie znaczy jeszcze, że pałali do niego miłością.

Anne zerknęła niespokojnie w stronę drzwi, za którymi znajdowała się najwyraźniej druga z sekretarek.
– Nie powinnam chyba z panią rozmawiać. Ta stara jędza zaraz tu wróci i znowu będzie miała pretensje – westchnęła. – Chociaż z drugiej strony to może potrwać. Przesiaduje teraz w gabinecie L-, to znaczy, pana Lengleya, jakby była u siebie.
Phryne uśmiechnęła się zachęcająco, przysiadając na krawędzi biurka.
– Właśnie. Mamy więc mnóstwo czasu na rozmowę – zauważyła. – Może więc jednak mi powiesz, jak to było z tą drogą. Faktycznie kupił ziemię po znajomości?
Anne przyjęła zaciętą minę i bezwiednie obróciła bransoletkę na nadgarstku.
– To nie takie proste, jak wypisują gazety – poinformowała w końcu. - Ta ziemia faktycznie była droższa, ale przynajmniej nie trzeba było tam burzyć żadnych budynków. Nikogo nie trzeba by było wysiedlać. To było ważne.
– Czyli pan Langley był prawdziwym społecznikiem? – rzuciła Phryne na poły kpiąco. – To trochę inny obraz niż wyłania się z opowieści o nim. Nawet jego własnej siostry?
Anne potrząsnęła zdecydowanie głową.
– To widocznie słabo go znała. To był dobry człowiek. Nic złego o nim nie powiem – oznajmiła.
Phryne rzuciła jej porozumiewawcze spojrzenie.
– Czyli to, że… lubił towarzystwo kobiet, to też nieprawda? – spytała. – I nie rób takiej miny. Obie dobrze wiemy, że sekretarki wiedzą takie rzeczy o swoich szefach.
Anne poczerwieniała lekko. Od odpowiedzi wybawił ją cichy trzask, a potem stukot sztucznych perełek rozsypujących się po blacie.
– A niech to…! – jęknęła dziewczyna, zbierając pospiesznie szczątki bransoletki. – Ciągle mi się to przydarza… Wie pani co? Niech sobie ta jędza gada, i tak przyniosę pani dokumentację tego portowego projektu. Proszę tu zaczekać, tylko nikomu ani słowa!

Thomas Keen wyglądał trochę jak odbicie Spence’a w krzywym zwierciadle – równie niewzruszony morderstwem, ale za to chorobliwie wręcz chudy. Budził zresztą podobnie dużą – czy może raczej podobnie małą – dozę zaufania.
– Czyli co, pana zdaniem, inspektorze, wyglądało to mniej więcej tak… Razem z Langleyem dokonaliśmy skoku na państwową kasę, a potem ja go zabiłem, ponieważ… Nie wiem, pewnie nie chciałem się dzielić pieniędzmi, prawda?
– Nie śmiałbym sugerować czegoś podobnego – zapewnił Jack. – Pytam tylko, czy nie było między panami żadnych nieporozumień.
Keen prychnął z irytacją.
– Były. Oczywiście, że były. Na przykład to, że ten cwaniak w umowie, podobno pisanej specjalnie dla mnie, jak dla przyjaciela, nawtykał tyle kruczków prawnych, że do emerytury się z formalności nie wykopię – oznajmił. – Chyba tylko po to, żeby lepiej wypadł w oczach opinii publicznej. Że pamiętał o ważnych społecznie zapisach. Wolne żarty! Ale wie pan co? To jest świństwo, ale jeszcze nie powód, żeby kogoś zabić. Przynajmniej nie dla mnie.
Jack musiał przyznać, że jemu też ten motyw wydawał się nieprzekonujący. Zawsze były jednak inne, ot, na przykład ten już wspomniany zysk do podziału.
– I to na pewno wszystko, co panów poróżniło? – spytał ostrożnie.
– W żadnym wypadku. Poróżniało nas wszystko, po sto razy dziennie. Z tym cwaniakiem niczego nie można było być pewnym ani interesów, ani czy przyjacielowi siostry nie uwiedzie… O właśnie! – Keen wycelował cygaro w stronę Jacka w geście zwiastującym nagłe olśnienie. – Z tymi jego wszystkimi damulkami powinien pan pogadać. To, co wyczyniał, wołało o pomstę do nieba. I było zdecydowanie lepszym motywem zbrodni niż drobne niesnaski biznesowe.

Lou Langley wpadła do salonu jak burza i już chciała chyba coś zawołać, ale zreflektowała się, widząc Phryne z plikiem kartek w jednej ręce i szklanką czegoś mocniejszego w drugiej.
– Nie przeszkadzam?
– Wręcz przeciwnie – zapewniła Phyne, nie kryjąc ulgi. – Kiedy wydobywałam te kopie dokumentów z ratusza, nie podejrzewałam nawet, że jedyny ich związek ze śmiercią będzie taki, że umrę nad nimi z nudów. Coś się stało?
Lou pokiwała głową.
– Chyba tak. Była u mnie policja. To znaczy, nie u mnie. U Leonarda. – Zamachała lekceważąco ręką, jakby była przekonana, że i tak zostanie zrozumiana, i nie zmierzała tracić czasu na precyzję. – Jeszcze raz sprawdzali jego mieszkanie, a właściwie mi kazali sprawdzić. I okazało się, że zniknął jego złoty zegarek. Jego ukochany złoty zegarek, z którym się prawie nie rozstawał, a teraz nie ma go ani przy nim, ani w mieszkaniu.
– Czyli to oznacza, że to był napad? – zdumiała się Dot, podnosząc głowę znad swojej porcji dokumentów, z którymi męczyła się chyba jeszcze bardziej niż jej pracodawczyni.
– Niekoniecznie – odparła z namysłem Phryne. – Ale chyba chciałabym też obejrzeć sobie to jego mieszkanie. Co ty na to, Lou?
Panna Langley skrzywiła się lekko.
– Ja nie mam nic przeciwko. Gorzej z policją – stwierdziła. – Uważają chyba, że coś im tam zadepczę, bo kazali gosposi nie wpuszczać nikogo do zakończenia śledztwa. A ona za mną nie przepada, więc nic nie działam…
Phryne ostatecznie odrzuciła na bok nonsensowne papiery urzędowe i podniosła się z sofy.
– I na to da się coś zaradzić!

Cara Keen obrzuciła Jacka spojrzeniem, które zdawało się na poły zaintrygowane, a na poły rozdrażnione.
– Mój brat wspominał o pańskiej wizycie, ale w żadnym razie nie spodziewałam się, że zawita pan i u mnie – oznajmiła. – Czyżby nie wskórał pan nic w kwestii motywu finansowego i postanowił pan szukać raczej w kręgu zawiedzionych miłości?
– Nie jestem pewien, czy szukam akurat motywu, panno Keen – zapewnił dyplomatycznie Jack. – Na razie raczej ogólnych informacji o panu Langleyu.
Cara roześmiała się perliście i nalała sobie nieco whisky na dno szklanki. Gestem zaproponowała napój też Jackowi, ale potrząsnął głową.
– Nie ma powodu, by mówić półsłówkami, inspektorze – oznajmiła w końcu panna Keen, rozsiadając się w fotelu. – I tak obydwoje wiemy, w czym rzecz. Tyle że muszę pana rozczarować, bo ja go nie zabiłam. Ba! Ja nawet tak naprawdę nie byłam na niego zła. Trudno być, jeżeli od początku obie strony ustaliły, że to tylko gra, prawda? Jedynie mój brat brał to za poważne zaręczyny. – Wzruszyła ramionami. – Ja od początku wiedziałam, że to tylko parę miłych chwil.
– Bardzo rozsądne podejście, panno Keen – mruknął Jack. – Ciekaw jestem, czy pozostałe przyjaciółki pana Langleya też takie prezentowały. Bo, wybaczy pani, ale zdaje mi się, że nie była pani jedyna?
Cara znowu wybuchnęła śmiechem.
– Powiedzieć, że nie byłam jedyna, to niedomówienie – stwierdziła, a potem zamyśliła się na moment. – Ale tak, mam nadzieję, że wszystkie wiedziały, na co się piszą. I dlatego wydaje mi się, że to nie porzucenie jest tym motywem, który najprędzej może pchnąć kobietę do zbrodni.
– W takim razie co to takiego? – Jack uniósł pytająco brwi.
– Nie porzucenie, inspektorze, a odrzucenie – wyjaśniła panna Keen. – Tak sądzę.
– Ma pani na myśli kogoś konkretnego?
Cara uśmiechnęła się powoli, jakby rozkoszując się tym, że przez moment to ona rozdaje karty.

Mimo że zamek otworzył się praktycznie bezgłośnie, Dot niemal podskoczyła z przestrachu.
– Nadal nie wiem, czy to dobry pomysł, panienko – poskarżyła się. – Nie mogłybyśmy po prostu przekonać gosposi, żeby nas tu wpuściła?
Phryne rzuciła jej rozbawione spojrzenie.
– Przekonać? Niby jak? Założę się, że właśnie takie osoby jak my miała na myśli, kiedy mówiła, że kręcą się tu tacy różni – zmodulowała głos, wypowiadając ostatnie słowa, by zabrzmieć jak gderliwa gospodynie Langleya. – Spokojnie, Dot, nic nam nie grozi.
Na potwierdzenie tych słów, wsunęła się do przestronnego, choć tonącego obecnie w ciemnościach salonu, w którym, jak się dowiedziały od Lou, miało miejsce morderstwo. Wydobyła zza pazuchy latarkę i omiotła snopem światła wszystkie kąty.
– A jak ktoś nas przyłapie? – zamartwiała się dalej Dot, wyraźnie nieprzekonana.
– Och, w razie czego zawsze twój policjant może nas wyciągnąć z aresztu, prawda? – rzuciła wesoło Phryne.
– Nie jeśli panienki policjant mu tego zabroni – wymruczała w odpowiedzi Dot, chyba przerażona śmiałością swojego żartu.
Phryne parsknęła śmiechem, ale nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, dostrzegła coś w błysku latarki.
– Ha! – zakrzyknęła triumfalnie, schylając się, by wydobyć znalezisko zza nogi krzesła. – Wiedziałam, że czujne, kobiece oko zawsze coś wypatrzy.
– Co to takiego? – zapytała Dot, przypatrując się z zainteresowaniem kolorowej kulce. – Jakiś koralik?
– To nieważne co, Dot – oznajmiła Phryne. – Ważne do kogo należy.

Anne Rawlison stanęła jak wryta, widząc, że ktoś siedzi na oparciu fotela w jej własnym mieszkanku. Przez chwilę i ona, i nieproszony gość milczeli.
– Co pani tu robi? – wydukała w końcu Anne.
– Och, nic ważnego – zapewniła panna Fisher. – Zastanawiam się za to, co robi u ciebie zegarek pana Langleya – poinformowała, wyciągając przed siebie rzeczoną błyskotkę tak, by dało się ją obejrzeć w całej kasie.
Anne wykonała gest, jakby chciała wyrwać jej czasomierz, ale powstrzymała się.
– Dał mi go – odpowiedziała buńczucznie po chwili namysłu.
– Naprawdę? – zdziwiła się panna Fisher pogodnie. – A ja słyszałam, że nie byliście tak blisko, żeby dawał ci kosztowne prezenty. Ani żebyś ty gubiła u niego perełki z bransoletki.
Anne cofnęła się o krok.
– Nie wiem, o czym pani mówi – oznajmiła z rezerwą w głosie.
Panna Fisher uśmiechnęła się, tym razem niezbyt wesoło.
– Obawiam się, że wiesz. Aż za dobrze. Zabrałaś sobie ten zegarek na pamiątkę, prawda? Po tym, jak go zabiłaś?
Dłoń z nożem wystrzeliła w stronę panny Fisher zdumiewająco prędko.
– A nawet jeśli, to co?! – warknęła Anne, zbliżając ostrze niebezpiecznie do jej szyi. – Nie masz żadnych dowodów, że to ja. A on… Jemu się należało! Oglądał się za każdą, a ze mnie tylko drwił, choć tyle dla niego robiłam!
Dalsza histeryczna opowieść zapewne mogła przynieść jeszcze kilka obciążających dowodów, Jack nie zamierzał jednak na nie czekać. Był najwyższy czas na to, by się wtrącić.
Wślizgnął się czym prędzej do pokoju.
– Policja, panno Rawlison. Proszę odłożyć broń.
Pistolet, który przyłożył do jej pleców, nie był nawet odbezpieczony, ale Jack miał przeczucie, że to i tak wystarczy, by złamać jej opór.

Phryne podała Jackowi szklankę z drinkiem.
– A więc za metody śledcze, które okazały się równorzędne – zaproponowała toast perfekcyjnie niewinnym tonem.
– Za metody śledcze, których szczegółów pewnie wolę nie znać – odparł Jack, unosząc swoją szklankę. – Chociaż muszę przyznać, że jedno mnie w nich bardzo intryguje. Skąd znałaś adres panny Rawlison?
Phryne uśmiechnęła się przekornie.
– Och, to bardzo proste Jack – oznajmiła. – Odkryłam, że do serca mężczyzny wiodą dwie drogi, w tym tylko jedna przez aortę. Ta druga wiedzie przez żołądek. Kadrowemu w ratuszu bardzo smakowały ciasteczka, które upiekła Dot.
Jack uniósł kącik ust w swoim charakterystycznym półuśmiechu.
– Myślę, panno Fisher, że do serca mężczyzny wiedzie znacznie więcej dróg – stwierdził powoli. – I że ty znasz je wszystkie.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 23:43, 24 Wrz 2020    Temat postu:

(prompt: creation, fandom: Jonathan Strange i pan Norrell)
3 x 100 słów

Krok naprzód
Król Kruków przypatrywał się ze wzgórza swoim krainom, a w jego oczach odbijały się chmury, których próżno było szukać na angielskim niebie. Wciąż widział wokoło świat zbyt zwyczajny i ludzi zbyt bezbronnych, by móc ich równać z tym, co zostawił za sobą.
Przemówił więc do rzeki jej językiem, a ona przyspieszyła nurt, by szemrać nieznane zaklęcia do uszu praczek.
Przemówił więc do ptaków ich językiem, a one pofrunęły, by uczyć dzieci wchodzić na drogi widoczne tylko kątem oka.
Przemówił więc do nieboskłonu jego językiem, by ukazał poddanym te chmury, które sam widział.
A magia coraz śmielej krążyła w żyłach Anglii.

Martin Pale przypatrywał się zadumany starannie nakreślonemu diagramowi. Choć podążał w dobrym kierunku, wciąż nie zdołał odkryć, jak zamknąć ludzkie cnoty w przedmiotach niczym miód w spiżarni.
Postanowił więc rzucić czar, by we śnie porozmawiać ze swoją mistrzynią, Katarzyną z Winchesteru, która udzieliła mu cennych wskazówek.
Postanowił więc odwiedzić krainy za Królewskimi Traktami, by rozpytać wśród ich mieszkańców, którzy wskazali mu całkiem nowe drogi.
Postanowił więc przejść skrótem przez kroplę wody, by odwiedzić swoją uczennicę, Francis, która przypomniała mu jego najtrafniejsze idee.
A gdy zdołał zakląć własną cierpliwość w kawałku bursztynu, chwycił za pióro, by przekazać tę wiedzę przyszłym pokoleniom.

Jonathan Strange przypatrywał się zirytowany pustej kartce. Wciąż nie miał pomysłu na nowy artykuł, ale przecież na jego oddanie miał jeszcze kilka dni.
Wybrał się więc do ciotki, ponieważ żona od dawna przypominała mu o tej powinności.
Wybrał się więc na Hanover Square, ponieważ pan Norrell niepokoił się długą nieobecnością pożyczonej książki.
Wybrał się więc do Bedforda, ponieważ był czwartek, a w czwartki zawsze grywał w bilard z przyjaciółmi.
A kiedy kładł się spać, wymyślił zaklęcie powodujące, by powozy nie utykały w korku przed parlamentem – do rana jednak o nim zapomniał, wydawcy oddał więc jedynie kolejną polemikę z cudzymi pismami.




T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Pon 0:45, 05 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: stripes, fandom: Ojciec Mateusz)

W drodze na szczyt
– I to ma być ten twój genialny pomysł? – rzucił Marczak z takim politowaniem w głosie, że Gibalski przez ułamek sekundy sam zwątpił w swój plan.
Prędko jednak odzyskał pewność siebie.
– Oczywiście, że genialny! – stwierdził. – I to genialny w swojej prostocie, jak to mawia moja Agatka. Bo co tu skomplikowanego? Znajdujemy tę pasiastą bestię, a dodatkowe paski same lądują na naszych mundurach. – Postukał znacząco w leżące na biurku zdjęcie.
– Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, to Przemek może mieć rację – włączył się milczący dotąd Paruzel. – Morus ma ewidentną obsesję na punkcie tego kota, inaczej nie stawiałby całego miasta na nogi. Na pewno sowicie wynagrodzi znalazcę.
Marczak wzruszył ramionami wyraźnie nieprzekonany.
– To czemu sam się nie weźmiesz za szukanie go, jak jesteś taki pewny? – zapytał.
– Bo mi awans tak czy siak nie grozi – prychnął Paruzel. – Dajcie spokój, chłopaki, nawet wy pewnie nie pamiętacie, jaki mam teraz stopień, co? A co dopiero Morus. Awansowanie techników jest za mało spektakularne jak dla niego. Więc dzięki, wolę skończyć te raporty, zanim Możejko zorientuje się, jakie mam zaległości.
Gibalski podniósł się z krzesła i wpakował oglądane dotąd zdjęcie do kieszeni.
– Jak sobie chcecie. Ja tam go jednak chyba poszukam – oznajmił.
Sierżant sztabowy Gibalski brzmiało zdecydowanie dumnie.

– Gdzie się podziewają właściwie Gibalski i Marczak? – zapytał Nocul, pociągając łyk wodnistej kawy z automatu.
Miał już serdecznie dość przekopywania się przez zeznania świadków napadu na bank i każdy temat wydawał się ciekawą odskocznią.
– Zdaje się, że nadal szukają tego zaginionego kota – poinformował Dziubak.
Nocul zmarszczył brwi.
– Kota? – powtórzył zdziwiony. – Nie wiedziałem, że któryś z nich ma kota.
– Bo nie mają. To chodzi o kota naczelnika Morusa. Tego, o którym była cała poranna odprawa? – przypomniał Dziubak.
– Faktycznie. Z tego wszystkiego całkiem już o tym zapomniałem – westchnął Nocul. – Ale kto by pomyślał, że chłopaki będą tak skorzy do pomocy Morusowi, nie?
– Cóż, nie nazwałbym tego w pełni bezinteresowną pomocą – poinformował Dziubak z zadowoloną z siebie miną. – Mają nadzieję, że odzyskanie zwierzaka wystarczająco ucieszy Morusa, żeby zaczął sypać awansami na lewo i prawo.
Nocul pokiwał głową w zadumie. Wspomniana nadzieja zdawała mu się całkiem uzasadniona.
– Rusz się, Dziubak, idziemy – rzucił, sięgając po czapkę.
– Dokąd?
– Szukać kota, oczywiście – poinformował Nocul.
– A co z włamaniem do banku? Mieliśmy… – marudził dalej Dziubak.
– Włamanie nie zając, nie ucieknie – oznajmił wesoło Nocul.
– Technicznie rzecz biorąc, kot to też nie…
– Dziubak!
Nie oglądając się za siebie, Nocul ruszył do drzwi. Przyszły podkomisarz musiał wykazywać się przecież zdecydowaniem, prawda?

– Moment, czegoś tu nie rozumiem – rzucił Możejko, siląc się na spokój. – Rabusie biegają sobie swobodnie po Sandomierzu, upłynniając pieniądze z napadu, i nie muszą się niczego bać, bo tymczasem moi ludzie cały dzień uganiają się za kotem?
To brzmiało tak absurdalnie, że aż musiał się upewnić, choć właściwie znał odpowiedź. Zresztą Mietek zasługiwał na szansę wybrnięcia z sytuacji, nawet jeśli prawdopodobnie nie zamierzał z niej skorzystać.
– Ale, szefie, to nie był jakiś tam kot. Sam szef słyszał, że Morus określił znalezienie go jako priorytetowe – podjął próbę obrony Nocul. – Zresztą myśleliśmy, że to pójdzie raz-dwa, a podbudowani sukcesem mielibyśmy nowy zapał do łapania przestępców…
Chyba sam słyszał, jak to zabrzmiało, bo urwał niemal w pół zdania. Możejko spiorunował go wzrokiem.
– I tym spektakularnym sukcesem nazywasz znalezienie zgubionego zwierzątka domowego? – prychnął.
Nocul przybrał zakłopotaną minę.
– Nie do końca – przyznał. – Za to awans może całkiem nieźle zmotywować, prawda? A pomyśleliśmy, że po odzyskaniu kota Morus może okazać się bardziej szczodry niż zwykle.
Możejko zastanowił się przez moment. To brzmiało jak czysty idiotyzm, zresztą nawet Morus nie był tak głupi, żeby uznać kota za ważniejszego od napadu na bank. Z drugiej jednak strony, gdy ostatnio ścięli się po raz niewiadomo już który, naczelnik zasugerował, że osobiście dopilnuje, by Możejko doczekał się już tylko emerytury, a nie awansu, więc nie dało się ukryć, że ułagodzenie go mogło być bezcenne…
Zaklął w duchu, łapiąc się na myśli, że może powinien uważniej rozglądać się w drodze do domu. Niedoczekanie!
– Naprawdę, Mietek…
Drzwi gabinetu uchyliły się lekko.
– Szefie, przyszedł ksiądz Mateusz – oznajmił Paruzel, wtykając głowę do środka.
Możejko zerwał się energicznie z krzesła i rozsunął lekko żaluzje, żeby wyjrzeć na główne pomieszczenie posterunku. Ksiądz Mateusz faktycznie stał przy biurku Dziubaka, tłumacząc coś cierpliwie zgromadzonym wokół policjantom. Po blacie przechadzał się pręgowany kot.
Możejko zasunął z trzaskiem żaluzje.
– I proszę, masz, cholera jasna, swój awans! – burknął. – A teraz znikaj mi sprzed oczu i dobrze ci radzę, przyłóż się do sprawy tego napadu, bo inaczej osobiście dopilnuję, żeby Morus wręczył nominację na podkomisarza. Mateuszowi!




T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Wto 21:00, 06 Paź 2020    Temat postu:

Komentarz do "Dwóch dróg".

Ach, stęskniłam się za nimi wszystkimi! Phryne idealnie kanoniczna z tą swoją fascynacją morderstwem, a znudzeniem prawdziwą policyjną robotą - papierami - kontra jak zwykle przejęta Dot (i na początku równie słodko przejęty Hugh - słodziaki moje dwa ♥). I włamywanie się do mieszkania denata. I to zdanie o sprzeczce z Jackiem o metody śledcze. I to, jak oczywiśćie przy kulturalnej herbatce dowie się więcej niż policja, ale i tak potem to Jack będzie musiał ratować jej tyłek. A ostatnie zdanie jest idealne! ♥

Intryga dość prosta tym razem, od razu zwróciłam uwagę na wątek bransoletki sekretarki, więc jej wina mnie nie zaskoczyła - raczej wydawało mi się to za proste i podejrzewałam siostrę. No więc najwyraźniej jak myślę, że tym razem mi się uda cię przewidzieć, to i tak zawsze się pomylę XD Poza tym bardzo mi się podobają postacie drugoplanowe z wątku śledczego, są takie pełnokrwiste.

Cytat:
– Skąd pewność, że to morderstwo, Collins? – spytał Jack, sięgając po wiszący na oparciu krzesła płaszcz.
– Nóż w sercu, sir – poinformował posterunkowy. – To raczej rzadko bywa wypadkiem.

Cytat:
– Och, w razie czego zawsze twój policjant może nas wyciągnąć z aresztu, prawda? – rzuciła wesoło Phryne.
– Nie jeśli panienki policjant mu tego zabroni – wymruczała w odpowiedzi Dot, chyba przerażona śmiałością swojego żartu.

Kwiiiik, te dwa dialogi kocham najbardziej. Nie dość, że zabójcze, to jeszcze jakbym słyszała bohaterów XD

Edit:
A teraz "W drodze na szczyt".

Kwiiik, już pierwsza umowa mnie ómarła. I jak ty ich tak kanonicznie piszesz, dla mnie to niepojęte, oni wcale nie są łatwi, a u ciebie nawet w takim króciutkim tekściku brzmią 100% jak oni. I ostatnie zdanie znów przecudne, wiedziałam, po prostu wiedziałam, kto kota znajdzie, a i tak padłam. Kocham! XD


Ostatnio zmieniony przez die Otter dnia Wto 21:04, 06 Paź 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Wto 22:40, 06 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: eyes, fandom: Cranford)

Zamglone spojrzenie
(– Doktor Marshland i nasza Mary znaleźli chyba sporo wspólnych tematów do rozmowy. Cały wieczór pogrążeni byli w dyskusji, zauważyła to pani, panno Matty?
– O tak, to takie miłe, że w Cranford jest coraz więcej młodych ludzi. W końcu co nasze pokolenie może wiedzieć o ich sprawach!
– Skoro tak pani na to patrzy, moja droga…)

Ostanie, co Mary byłaby skłonna o sobie powiedzieć, to że jest choć odrobinę romantyczna i naiwna, co to, to nie. Na pewno nie należała do tego rodzaju panien – w którym naturalnie nie było nic złego, tyle że, cóż, nie były nią – które po zamienieniu trzech słów z mężczyzną już zaczynają sobie wyobrażać, z jakiego materiału uszyją swoją suknię ślubną. Z tym większym zdziwieniem odkryła więc we własnej głowie myśl, że gdyby już szukała męża, doktor Marshland nie byłby najgorszym możliwym kandydatem.
To nie była żadna wielka miłość ani nawet małe nadzieje, nic z tych rzeczy. Po prostu wieczór upłynął Mary prędko i wesoło jak nigdy – a przecież w Cranford miłych wieczorów nie brakowało – zaś sam doktor Marshaland zdawał się intrygującym człowiekiem i na pewno nie tak perfekcyjnie nudnym jak jego przyjaciel. Nie żeby w nudności było coś nagannego – czyniła zwykle ludzi wspaniałymi przyjaciółmi i godnymi zaufania sąsiadami – stawała się jednak niepożądana, gdy miała występować u kogoś, z kim wieczory miało się spędzać nie raz na jakiś czas, a codziennie, przynajmniej w jej opinii.
Mary potrząsnęła głową, zdumiona, jak bardzo zbliżyła się do stanowczo zbyt dalekosiężnych planów. Gdy miną święta, czas pewnie pokaże, czy było się w ogóle nad czym zastanawiać.

(– Słyszałam, że na początku miesiąca doktor Marshland ma znowu odwiedzić Cranford.
– Och, to wspaniale! To taki miły młody człowiek.
– Ha! Tak jakbyśmy nie mieli tu własnych.)

Uroki Londynu były niezaprzeczalne, ale Jack Marshland należał do tych ludzi, którym zawsze ciężko było usiedzieć w miejscu, cieszyła więc go kolejna podróż, nawet jeśli celem – znowu – miał być taki koniec świata jak Cranford (babcia Jacka, przesądna jak wszyscy jego krewni, zwykła mawiać, że w takich miejscach diabeł mówi dobranoc – a potem od razu czyniła przezorny znak krzyża. Sam Jack uważał, że powiedzenie nie ma za grosz sensu – o tak małej i nudnej mieścinie w piekle na pewno nawet nie słyszeli). Zwłaszcza że na rzeczonym końcu świata czekały go w większości rozrywki, a nie pacjenci, zawsze to miła odmiana. Pacjentka zaś czekała tylko jedna – za to za astygmatyzmem, więc nie mógł narzekać!
Wiadomość, że panna Smith potrzebuje jego specjalistycznej konsultacji, przyjął z niejakim triumfem, ale bez specjalnego zdziwienia. W końcu był praktycznie pewien diagnozy już tamtego wieczora przed świętami – dostatecznie długo zagadywał dziewczynę i zaglądał jej w oczy, by wiedzieć, że o pomyłce nie mogło być mowy. Fakt, że oczy te – oprócz astygmatyzmu – miały też całkiem ładny kolor, był jego zdaniem całkiem miłym, choć niespecjalnie istotnym dodatkiem.
Jack raz jeszcze sprawdził, czy na pewno zapakował pudełko z soczewkami do podróżnego kufra. W końcu taka okazja nie trafiała się co dzień.

(– Zastanawiam się tylko, jak Mary rozpoznała, do kogo należy to pismo?
– W ogóle nie słuchałaś, Caroline, przecież ci to tłumaczyła. Doktor Marshland wystawiał jej receptę na okulary.
– Wiem przecież. Ale wydaje mi się, że to nie wymaga aż tak dużo pisania, nie sądzisz?)

Prawda była niestety taka, że Mary nigdy nie była najlepsza w dramatycznym wyrażaniu swoich emocji. Zawsze brzmiała, jakby jedynie łagodnie kogoś strofowała – i w efekcie bardzo często dawała wejść sobie na głowę. Nie była w gruncie rzeczy pewna, czy to wada, w końcu spokój i rzeczowość zwykle mogły zaprowadzić dalej niż gwałtowne wybuchy, a jednak czasami zazdrościła tym kobietom, które potrafiły jak na zawołanie tupać trzewiczkiem i zalewać się łzami. One przynajmniej mogły być pewne, że ich oburzenie zostanie zauważone.
W tym konkretnym przypadku oburzenie było zresztą dość łagodnym określeniem. Choć bardzo dobrze szło jej udawanie, że jest wolna od podobnie niestosownych uczuć, tak naprawdę była absolutnie wściekła – za zwyczajną ludzką podłość, której była świadkiem, za krzywdę przyjaciela, wreszcie za własne zawiedzione nadzieje, których naiwność została jej wskazana w dość bezlitosny sposób. Doktor Marshland, całkiem roztropnie, trzymał się póki co od Cranford z daleka, więc wściekłość ta nie miała okazji dosięgnąć swojego obiektu – nawet gdyby Mary lepiej radziła sobie ze wspomnianym robieniem scen.
Dlatego właśnie postanowiła sięgnąć po broń, której dotychczas używał przeciwko niej, a którą – nieskromnie mówiąc – posługiwała się o wiele lepiej niż on. Chwyciła za pióro i skryty na dnie szuflady papier listowy i wzięła się do pracy.

(– Czy słyszała pani co też doktor Marshland wygadywał w czasie ślubu doktorostwa Harrisonów?
– Obawiam się, że nie. Co to takiego było?
– Poproszę więc o jeszcze trochę herbaty, pani Forrester. Bo to było zachowanie doprawdy warte dokładniejszego omówienia!)

To utracone na zawsze wysokie mniemanie, którym panna Smith groziła mu w liście, brzmiało dość złowróżbnie, jednak zawitawszy z powrotem do Cranford, Jack stwierdził, że sytuacja nie jest tak beznadziejna, jak mogłoby się wydawać. Pojednanie z Harrisonem – zresztą całkiem przecież szczere, w końcu Marshaland naprawdę nie zamierzał aż tak namącić – wyraźnie podniosło nieco jego notowania, a radosna atmosfera, która zapanowała w miasteczku (w sumie się jej nie dziwił – to na pewno cieszyło, kiedy w śmiertelnie nudnej okolicy wreszcie działo się cokolwiek), była bez dwóch zdań doskonałą okazją, żeby poprawić je jeszcze bardziej.
Robił więc, co mógł, by pokazać się z jak najlepszej strony – wszędzie było go pełno, rzucał żarty na lewo i prawo, starał się nawet bywać pomocny, choć miał wrażenie, że nikt tego po nim, człowieku spoza miasteczka, nie oczekuje. Korzystał też skwapliwie z nielicznych chwil, w których mógł zajrzeć w astygmatyczne oczy panny Smith – choć prawdę mówiąc, poza tym momentem, gdy poprosiła o poradę w kwestii uszkodzonych okularów, nie było ich wiele.
Mimo to kiedy na ślubie Harrisona jakiś dzieciak złapał rzucony przez pannę młodą bukiecik, Jack wypalił śmiało:
– Jaka szkoda!
Otrzymał od panny Smith zaczepny, pełen wyrzutu uśmiech, który utwierdził go w przekonaniu, że już nie przegra.

(– Czy zwróciła pani uwagę na powóz pocztowy, panno Pole?
– Niestety nie, w tym czasie nadjechali też państwo Harrisonowie i obawiam się, że to przykuło całą moją uwagę. Błagam, niech mi tylko pani nie mówi, że przegapiłam coś interesującego?
– Och, nie, skądże. Po prostu zastanawiam, od kogo panna Smith dostaje aż ta dużo listów…)

Mary raz jeszcze w zadumie złożyła, a potem ponownie wygładziła trzymaną w dłoniach kartkę.
– List od Marshlanda? – Doktor Harrison uśmiechnął się, przysiadając na ławce po przeciwnej stronie żwirowej alejki.
Tak dawno już ustalili brak jakichkolwiek romantycznych intencji, że nawet drugi kraniec tej samej ławeczki w zupełności by wystarczył – oboje jednak zbyt wiele czasu spędzili w Cranford, żeby popełnić podobny błąd. Sąsiadki potrafiłyby wybaczyć im wiele, choćby nawet postanowili przechadzać się pod rękę po głównej uliczce – ale już zbyt zażyła pogawędka w miejscu jednocześnie pozostającym w zasięgu wzroku, ale poza zasięgiem słuchu stanowiłaby dla panny Pole zapewne osobistą obrazę.
– Cóż za sokole spojrzenie – zażartowała Mary.
– Powiedzmy, że pewne wydarzenia sprawiły, że teraz rozpoznam jego pismo wszędzie – odparł doktor Harrison, równie lekkim tonem. – Tyle że te wydarzenia to już odległa przeszłość. A pani wciąż wygląda na zasmuconą. Naprawdę, proszę nie brać tak tej historii do serca. Jeśli o mnie chodzi, to dawno to Jackowi wybaczyłem…
Mary uśmiechnęła się zaczepnie.
– Widzę, że każdy mężczyzna, nawet tak inteligentny jak pan, jest przekonany, że świat kręci się wokół niego – zaczęła się z nim droczyć. – Proszę sobie wyobrazić, że ja też już dawno wybaczyłam doktorowi Marshlandowi tamtą historię. Ale to nie zmienia faktu, że przekonałam się wtedy, że nie jest tym, za kogo go uważałam.
– I to właśnie panią smuci? – podjął kolejną próbę doktor Harrison, którego twarz zdążyła po komentarzu Mary przyjąć kolor niemal tak intensywny jak jego niefortunnie rude włosy.
– Skądże znowu. Smuci mnie to, że moja macocha dostrzegła jeden z listów od niego i chyba już zabiera się za planowanie wesela.
– To może być faktycznie problematyczne – zgodził się z udawaną powagą doktor Harrison. – Wesela, którego pani, jak rozumiem, nie chce?
Mary zawahała się, po czym rzuciła, by być pewną, że w jej odpowiedzi nie zabrzmi cień wątpliwości:
– Chyba powiem jej, że doktor Marshland jest Irlandczykiem. Powinno pomóc na jakiś czas.
– Faktycznie, fatalny kandydat na męża – roześmiał się doktor Harrison. – Irlandczyk i w dodatku katolik, mogę o tym zaświadczyć.

(– Słyszałam, że doktor Marshland zjawił się znowu w miasteczku. Ciekawa jestem, czy zapowiedział się z wizytą, panno Matty?
– Nie widzę, czemu miał by to robić. Jego jednym powiązaniem z Cranford był przecież zawsze doktor Harrison.
– Cóż, rzeczywiście, teraz gdy Mary wyjechała do Londynu…)

Po powrocie do Anglii sporo rzeczy zaskoczyło Jacka, choć nie był przecież za granicą znowu aż tak długo. Po powrocie do Cranford, choć tam był ostatnio zdecydowanie dawniej, jedynym zaskoczeniem był właściwie zupełny brak zmian. Miasteczko wyglądało tak, jakby od jego ostatniej wizyty minął tydzień – z tą jedną różnicą, że mógł do niego dojechać koleją, a nie wyłącznie konno.
– Poważnie, Frank, nie myśl, że mnie nabierzesz! – rzucił, siląc się na beztroski ton, gdy Harrison po raz kolejny próbował zbyć go wymijającą odpowiedzią. – Na pewno znasz jej adres. A jeśli nie, to przynajmniej twoja żona!
Harrison wzruszył ramionami.
– Słuchaj, Jack, nie chcę zabrzmieć obcesowo, ale nie wydaje ci się, że gdyby panna Smith życzyła sobie kontaktu z tobą, to zawiadomiła by cię o swoim nowym adresie sama?
– Zawiadomiła…? Kto w dzisiejszych czasach robi takie rzeczy? – żachnął się Jack.
Pełna dezaprobaty mina Harrisona wyraźnie sugerowała, że każdy mieszkaniec Cranford.
– Poza tym nie miała pewnie jak – ciągnął Jack, próbując wycofać się ze śliskiego gruntu. – Przecież długo byłem w podróży.
– W tym problem, nie sądzisz? – westchnął Harrison. – Ja naprawdę nie robię ci na złość. Mogę odszukać ten adres, jeśli naprawdę chcesz. Tylko po prostu nie uważam, żebyś postępował sensownie i chcę ci oszczędzić paru zjadliwych komentarzy.
– Nonsens – zbył jego obiekcje Jack.
Bo o co tu się martwić? Może i nie pisał przez jakiś – niekoniecznie krótki – czas, ale przecież wcześniej to panna Smith z kolei niezbyt wylewnie (jeśli w ogóle!) odpowiadała na jego listy, w które wkładał całe serce. Byli więc chyba kwita? Zresztą co tu dużo ukrywać – czas nieubłaganie parł na przód i Mary musiała zdawać sobie z tego sprawę.
I nawet jeśli Jack nie miał pojęcia, jakim cudem nikt dotąd nie zainteresował się dziewczyną o najpiękniejszych astygmatycznych oczach na świecie), to nie dało się ukryć, że fakt ten działał na jego korzyść. O porażce nie mogło być mowy.

(– A co słychać u naszej drogiej Mary?
– Cóż, ma się znakomicie, jak mniemam. Wydała nową książkę, a w ostatnim liście pisała, że sprawiła sobie nowe okulary, podobno według najnowszej londyńskiej mody.
– Coś podobnego… Mam nadzieję, że zamierza niedługo odwiedzić Cranford?)

Spotkanie było zupełnie przypadkowe i – wbrew płomiennym listom, które za każdym razem prędko lądowały w płomieniach kominka, gdy tylko Mary udzieliła na nie rzeczowej odpowiedzi – niespodziewane również i dla doktora Marshlanda. Tak można było przynajmniej wywnioskować z jego zdumionej i, jak śmiała podejrzewać, zachwyconej miny.
Na minie zachwyty jednak się kończyły, bo pogawędkę trudno było nazwać zachwycającą. Mary za wszelką cenę starała się unikać bycia nieuprzejmą, ale co raz łapała się na myśli, że chciałaby czym prędzej zakończyć rozmowę i móc zająć się znowu swoimi sprawami – nieskończoną powieścią czekającą na biurku i wizytą w nowym teatrze, i listami do domu, do Cranford…
To jednak musiało poczekać, ze wszystkich sił koncentrowała się więc na czarującym uśmiechu i potakiwaniu w odpowiednich momentach doktorowi Marshlandowi – i zastanawianiu się, dlaczego lata temu uznała go za intrygującego. Może faktycznie nie był nudny, ale – teraz była tego pewna – dokładnie tak, jak nie było nudne żadne dziecko, niezdecydowane, nieodpowiedzialne i zdolne do psoty w każdej minucie. Gdyby mu to wszystko odebrać, nie pozostałoby zbyt wiele do skomentowania.
Mary trudno było określić, czemu widziała to dopiero teraz. Pewnie to wina tego jej astygmatyzmu – w końcu wtedy, dawno temu, nie miała jeszcze okularów i nie widziała doktora zbyt wyraźnie.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Śro 22:23, 07 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: traps, fandom: Lucifer)

W korytarzach piekła
W korytarzach piekła zawodzi jękliwie wiatr. Lucifer rozgląda się z dezaprobatą po szarych jak kłaki kurzu ścianach i naciska klamkę. Ściany pomieszczenia wewnątrz pomalowane są dla odmiany na wściekle różowy kolor, tak cukierkowy, że pewnie nawet ta nieznośna latorośl pani detektyw pogardziłaby podobnym wystrojem pokoju.
Na środku nad kołyską stoi kobieta. W dłoniach trzyma poduszkę. Po policzkach płyną jej łzy.
– Nie, nie, nie – powtarza.
Oprócz tego słychać tylko niemowlęce kwilenie wydobywające się z kołyski. Ono jednak też prędko ucicha. Kobieta patrzy z przerażeniem na swoje ręce przyciskające poduszkę do dziecięcego posłania.
– J-ja nie chciałam – jąka i podnosi wzrok na Lucifera. – Naprawdę nie chciałam. Czemu wciąż o tym śnię?
Zawsze ta sama śpiewka. Lucifer wzdycha. Właściwie nie musiałby tu nawet być ani niczego jej tłumaczyć, ale jako że kobieta za życia sprzedawała w frytki w budce przy posterunku, do której tak często zaglądali z panią detektyw, uznał, że należy jej się odrobina specjalnych względów.
– To nie sen, moja droga, tylko piekło – rzuca więc pogodnie. – I obawiam się, że gdy robiłaś to za życia, trochę jednak chciałaś. Inaczej byś tu nie trafiła.
Kobieta patrzy na niego okrągłymi z przerażenia oczami. Chyba wierzy mu na słowo.
– Z-zabiłam swoje dziecko – jąka się dalej. – Więc nie dziwne, że tu trafiłam. Nieważne, czy chciałam, prawda? Na sądzie ostatecznym depresji poporodowej raczej się nie uwzględnia…
Lucifer potrząsa głową.
– Tyle że to tak nie działa – oznajmia. – O tym, na co zasłużyłaś, decydujesz ty sama. Nie ja, nie Tata, tylko ty.
Kobieta zerka na niego niepewnie.
– Ja naprawdę nie chciałam – zapewnia. – Więc może… Mogę wyjść?
Nie czeka na odpowiedź. Rzuca poduszkę na podłogę i podchodzi do drzwi. Wychodzi na korytarz – i zaraz wraca z powrotem z poduszką w ręku. Podchodzi do kołyski. Po jej policzkach płyną łzy…
Lucifer wzrusza ramionami.
Zawsze to samo.

W korytarzach piekła zawodzi jękliwie wiatr. Lucifer rozgląda się zdegustowany po szarych jak kostka brukowa ścianach i naciska klamkę. Pomieszczenie wewnątrz jest dla odmiany rzęsiście oświetlone i pełne migoczących świateł, prawie jak Lux tamtego wieczora, kiedy panna Lopez zmusiła go, z racji wygranego przez nią zakładu, do urządzenia wieczoru w klimatach disco.
Tutaj jednak światła nie pochodzą od dyskotekowych kul. Migają głównie koguty karetek i policyjnego radiowozu (Lucifer podejrzewa, że nie zna funkcjonariuszy, którzy nim przyjechali, ale kto wie, może to jacyś znajomi pani detektyw?), stojącego nieopodal.
– Czas zgonu… – dyktuje lekarz.
Pochyla się nad ciałem młodego chłopaka. Nie jest jednak właścicielem tej piekielnej pętli. Zwłoki też nie. Lucifer rozgląda się. Parę lat starszy niż ofiara chłopak stoi w pobliżu i patrzy przed siebie pustym wzrokiem. Po chwili odwraca się i dostrzega Lucifera.
– Och, to ty – rzuca z początku bezmyślnie. – Czyli… To jest piekło? – dorzuca po chwili namysłu. – A ty cały czas mówiłeś prawdę.
Lucifer kiwa głową. Jest pod wrażeniem, że wreszcie ktoś sam połączył fakty – z drugiej strony, kto miał tego dokonać, jeśli nie kelner z Luksa, zawsze zatrudniał tam tylko najlepszych.
– Oczywiście, że tak, ja zawsze mówię prawdę – prycha. – I zawsze mam rację. Wtedy, kiedy mówiłem ci, żebyś skończył z tym dilowaniem, też.
Chłopak rzuca mu gorzkie spojrzenie.
– Straciłem przez to brata. Myślisz, że jeszcze nie wiem, że to był błąd?
– Zła informacja jest taka, że chyba nie do końca, skoro sam umarłeś tak samo – informuje Lucifer. – A dobra taka, że akurat tego nie będziesz musiał najwyraźniej więcej oglądać.
Chłopak zastanawia się chyba już nad czymś innym.
– Słuchaj, nie wypuściłbyś mnie stąd? – pyta. – Tak po starej znajomości. Nawet nie na stałe, chociaż na moment, chciałbym przeprosić młodego…
– To nie zależy ode mnie – zastrzega Lucifer. – Ale zawsze możesz próbować.
Chłopak dostrzega nagle drzwi. Naciska klamkę i wychodzi. Światła karetek oddalają się gwałtownie. Drzwi otwierają się ponownie. Chłopak biegnie co sił ku migającym na samochodach lampom…
Lucifer potrząsa głową.
Zawsze to samo.

W korytarzach piekła zawodzi jękliwie wiatr. Lucifer rozgląda się zniesmaczony po szarych jak popiół w popielniczce ścianach i naciska klamkę. W środku dla odmiany zamiast kolejnego pomieszczenia znajduje się plaża, chyba nawet w Los Angeles, choć raczej nie ta sama, z którą ma sporo niemiłych wspomnień i jedno bardzo miłe, z panią detektyw w roli głównej.
W wodzie szamoce się dziewczyna. Jest zaskakująco blisko brzegu. Siły wyraźnie jednak ją opuszczają i znika pod powierzchnią na coraz dłuższe chwile. W końcu znika na dobre.
Po jakimś czasie wychodzi na brzeg. Wciąż ocieka wodą. Mierzy Lucifera podejrzliwym spojrzeniem i sądząc po minie, przypomina sobie jego twarz z poczekalni u Lindy (często się mijali, a Linda zawsze wtedy panikowała, jakby spodziewała się, że Lucifer zacznie podrywać dziewczynę na środku korytarza – nic bardziej mylnego, tak wtedy, jak i teraz czuł wobec niej głównie zdumiewające jego samego współczucie, doprawdy, żenująca emocja). Nie odzywa się jednak.
Lucifer postanawia więc zagaić rozmowę:
– To co przeskrobałaś, że się tu znalazłaś?
Zęby dziewczyny szczękają z zimna.
– Gdybym wiedziała, gdzie jest tu, może bym ci powiedziała – odpowiada.
Lucifer uśmiecha się odruchowo.
– Witamy w piekle, skarbie – rzuca.
– Och, to wiele wyjaśnia – stwierdza dziewczyna. – Choć nie to, czemu w ogóle muszę być… gdzieś?
– Wypadek samochodowy, z tego co słyszałem – rzuca zdawkowo Lucifer. – Choć gdybym miał sądzić po tym, co tu widziałem, powiedziałbym, że utonięcie.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Raz się topiłam, jak byłam mała. Tego się nie zapomina – komentuje. – O tym właśnie była moja terapia, głównie. I całe życie właściwie. Jakbym znalazła czas na pomyślenie o innych, a nie o swoich lękach, to pewnie bym tu nie trafiła…
– To najgłupszy powód poczucia winy, o jakim słyszałem – prycha Lucifer. – Na pewno nie zrobiłaś czegoś gorszego?
– A to mało? Naprawdę? – Dziewczyna waha się przez moment. – To może… Może to pomyłka? Może mogę stąd wyjść?
Zbliża się ostrożnie do furtki prowadzącej pozornie do wyjścia z plaży. Otwiera ją i wychodzi. Po chwili wraca i jak zahipnotyzowana zaczyna zmierzać ku wodzie…
Lucifer przewraca oczami.
Zawsze to samo.

Drzwi zamykają się za plecami Lucifera. Ściany korytarza są nadal są niezmącenie szare. Przemyka mu przez głowę, że skoro już ich kolor musi być zupełnie niegustowny, to mógłby być przynajmniej żywszy, ot, na przykład bursztynowy – choć to też nienajlepsze rozwiązanie, bo przypominałyby mu wtedy, jak bardzo chciałby wypić szklankę whisky, najlepiej śledzony przy tym krytycznym spojrzeniem pani detektyw.
Potrząsa głową. Malowanie nie jest opcją. Nonsensowne pomysły coraz częściej ostatnio przychodzą mu na myśl. Pewnie to z nadmiaru pracy. Z drugiej strony nie ma przecież żadnej alternatywy. Siedzenie na tronie wcale nie jest ciekawsze. W dodatku daje zbyt dużo czasu na zadawanie idiotycznych pytań. Na przykład czy aby na pewno wrócił do piekła jako król?
– Właściwie zawsze byliśmy pewni, że jedna pętla czeka od samego początku, przygotowana specjalnie dla mnie - mówi cicho Lucifer. – Kiedyś nawet próbowaliśmy ją znaleźć, pamiętasz, Mazikeen? W dawnych czasach, kiedy nawet w piekle potrafiliśmy wymyślić sobie rozrywkę.
Stojący nieopodal demon wygląda na zakłopotanego.
– Eee, jestem Bellios, wasza wysokość – odzywa się w końcu. – Mazikeen została na ziemi?
Lucifer zdobywa się na czarujący uśmiech.
– Co? A tak, oczywiście. Nie wiem, gdzie ja mam głowę – rzuca pogodnie. – Jakże mógłbym nie poznać demona, który będzie niekwestionowanym faworytem, jeśli kiedyś postanowię nagradzać pracowników miesiąca?
Bellios uśmiecha się nerwowo.
Lucifer zerka na zegarek. Do końca świata zostało jeszcze jakieś sto eonów.
W korytarzach piekła zawodzi jękliwie wiatr…



T.L.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Czw 9:37, 08 Paź 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 0:40, 08 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: blood, fandom: Ripper Street)

Akta sprawy
Mała Tilda Reid siedzi wygodnie w fotelu ojca i przegląda pozostawione na biurku akta sprawy (niedawno nauczyła się tego określenia i uważa je za cudownie poważne – choć ma wrażenie, że nie powinna się dzielić tą opinią z rodzicami). Zdjęcia toną w czerwieni – czerwone są wstążki we włosach kobiet i krew na chodniku, i ich porozcinane brzuchy, do których można zajrzeć jak do książki. Dokumenty uzupełniają ten obraz o wiele barwnych szczegółów – Tilda nie rozumie jednak w nich tak wielu słów, że prędko się nudzi. Odkłada więc akta i pędzi do innych beztroskich zabaw.
I tylko gdy kładzie się wieczorem do łóżka, owija się szczelnie kocem, aż po samą szyję, by Rozpruwacz nie zdołał jej dotknąć.

Panna Mathilda Reid krąży swobodnie po prosektorium i co chwilę zasypuje Amerykanina gradem pytań (odpowiedzi są precyzyjne, choć niezbyt wyraźne, bo jej rozmówca ani na moment nie wypuszcza papierosa z ust). W pomieszczeniu króluje metal, pewnie dlatego, że łatwo się go czyści – metalowe są chłonie na ciała, metalowy jest zlew, na którego dnie wciąż widać zastygłe smugi krwi, metalowe są wreszcie skalpele, które pomagają wywrócić na drugą stronę te fragmenty zwłok, którymi nie zajął się wcześniej morderca. Gdy sekcja dobiega końca, Mathilda dziękuje grzecznie za interesującą rozmowę i pogodnie biegnie na umówione spotkanie z dawną koleżanką ze szkoły.
I tylko gdy kładzie się wieczorem do łóżka, długo nie może zasnąć, bo zastanawia się, jak wiele krwi będzie do zmycia, jeśli ten kolejny cień, za którym ugania się jej ojciec, okaże się dostatecznie sprytny.

Pani Mathilda Drummond przysiada na sofie obok synka i podejmuje przerwaną opowieść (mało brakowało, a zgubiłaby wątek przez przyjście listonosza, który i tak nie przyniósł nic interesującego – ot, kilka listów od czytelników, zainteresowanych, jak stworzyła tak realistyczny opis egzekucji). Z promiennym uśmiechem opowiada o wycieczce statkiem, na której była jako mała dziewczynka (statek oczywiście nie tonie) i o lodach truskawkowych (które naturalnie są jedyną czerwoną rzeczą, jaka kojarzy jej się z wujkiem Bennym), i o miejscu, w którym kiedyś mieszkała (tonącym w pastelowych barwach Hampton, bo gdzieżby indziej?). Gdy synek w końcu zasypia, Mathilda spieszy do innych obowiązków.
I tylko gdy kładzie się wieczorem o łóżka, modli się żarliwie, by Samuel nie zapomniał zamknąć gabinetu na klucz, jeśli kiedyś przyniesie akta jakiejś sprawy do domu.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pią 23:21, 09 Paź 2020    Temat postu:

Komentarz do "Zamglonego spojrzenia"

Zacznę tak od końca, ale ach, puenta w punkt! Nie miałam pojęcia, czy jednak dążysz do sparowania ich, czy wręcz przeciwnie, ale bardzo mi się podoba to, jak to pokazałaś i jak to się skończyło. Fajnie było zobaczyć perspektywę Marshlanda, ciekawie tę ich znajomość przedstawiasz, a Marshland jest całkiem ciekawym bohaterem, ale nie budzi zaufania. A Mary jest dla niego za mądra, o! Więc totalnie kupuję taką wersję ich wzajemnej relacji.

Swoją drogą strasznie mi się podoba, ile wyciągnęłaś z motywu oczu tutaj! I te wzmianki z pkt widzenia doktorka o oczach, w których najpierw widzi głównie astygmatyzm, a że są niebrzydkie, dopiero dodatkowo, a które na końcu sa już "najpiękniejszymi astygmatycznymi oczami na świecie". I z drugiej strony to "przejrzenie na oczy" Mary na końcu.

W ogóle bardzo kanoniczna jest ta Mary, rozważna i opanowana, ale jednocześnie ze skłonnością do zapędzania się w rozmyślaniach mimo wszystko. Swoją drogą totalnie rozumiem problem Mary w nieumiętności tupnięcia i odstawienia sceny aka ostentacyjnego focha. I też wolę pisać niż rozmawiać, kiedy mam komuś wygarnąć XD

Te wtrącenia w nawiasach są cudne, poza tym nawet w paru słowach oddałaś bardzo dużo, weźmy np. taką pannę Matty - wystarczy jedna wypowiedz na początku, a tak pięknie widać, jak panna Matty stara się we wszystkim widzieć dobro <3

No i tak czy inaczej to prawda, że ponieważ w Cranford brakowało młodych dżentelmenów, każdy automatycznie budził większe zainteresowanie, tym bardziej to początkowe zainteresowanie Mary Marshlandem bardzo pasuje.

I jeszcze rozbraja mnie, że Mary i Harrison muszą siadać kilometr od siebie, bo inaczej panie z Cranford zaraz byłyby gotowe ogłosić ich zaręczyny. Stare dobre Cranford <3

Cytat:
– Chyba powiem jej, że doktor Marshland jest Irlandczykiem. Powinno pomóc na jakiś czas.

Kwiiik, klasyka xD

Edit: Komentarz do "W korytarzach piekła".

Ależ to jest dobry tekst! Świetnie brzmi i działa na czytelnika ten powtarzany motyw ścian piekła i refren "Zawsze to samo". Te poszczególne scenki też są mocne. I w ogóle idea tego, że to jest też jedna wielka piekielna pętla dla samego Lucka... To ciekawe, jak wszystko kojarzy mu się z ludźmi, których zostawił tam na górze, i czuć u niego taką rezygnację i tęsknotę, nawet jeśli na pozór zachowuje się przy ludziach jak stary on, to widać, że nie ma z tego takiej satysfakcji jak dawniej. Zreszt w ogóle niby odwiedza ludzi, których znał na górze, bo po znajomości należy im się więcej "względów", ale i tak wiadomo, że mniej lub bardziej świadomie szuka jakiegoś połączenia ze światem Chloe. Dobre, mocne i klimatyczne, o! Zresztą w ogóle taka wizja piekła w wersji, nazwijmy to, psychologicznej, jest ciekawa. Wiem, że to z serialu, ale bardzo dobrze ją tu wykorzystałaś.


I komentarz do "Akt sprawy"

Kolejny tekst i znowu świetny, jak ty to robisz? W paru słowach potrafisz przekazać tyle treści i emocji! Świetne jest to zestawienie scen, które pokazują, co bycie córką Reida zrobiło z psychiką Mathildy. Widać, że nawet gdyby nie przytrafiło się jej to, co się zdarzyło, to i tak nie byłaby zupełnie normalną dziewczynką. A to z kolei zupełnie normalne, że małe dziewczynki są ciekawskie i że nie rozumiejąc jeszcze całkiem świata, będą się fascynowały np. zdjęciami i opisami zbrodni, ale że to, co w danej chwili jest tylko ciekawostką, potem zostanie w ich wyobraźni na długo. Oj tak, Mathilda powinna bardzo pilnować, żeby akta żadnej sprawy nie wpadły w łapki jej dzieci. A tak swoją drogą bardzo mnie ucieszyła wzmianka o Jacksonie z nieodłącznym papierosem i o lodach Drake'a <3

PS A tu czasem nie miało być "chłodnie"? Wink
Cytat:
metalowe są chłonie na ciała


Ostatnio zmieniony przez die Otter dnia Sob 20:03, 10 Paź 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Sob 22:52, 10 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: I can't, fandom: Poldark)

Konstelacje
Bezchmurne niebo roziskrzone było tego wieczora tysiącami gwiazd. Oparta o balustradę balkonu Verity wpatrywała się w nie, próbując wypatrzeć w morzu migających punktów jakieś znajome kształty. Gdy Andrew jej to tłumaczył, nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni, wszystko zdawało się tak cudownie proste. Wystarczyło znaleźć dwie pierwsze gwizdy, a kolejne połączenia przyjdą same, jakby łączyło się kropki na kartce, powtarzał. W praktyce okazywało się to jednak dużo trudniejsze. Kolejne kroki wcale nie wydawały się oczywiste, a Verity była w stanie narysować pomiędzy gwiazdami mnóstwo linii tworzących w przybliżeniu sensowne wzory – tylko akurat nie te, które były powszechnie przyjęte w astronomii i nawigacji. Łatwo było mówić o tym, że kolejne połączenia z siebie wynikają, gdy po prostu dobrze się je znało. Trochę jak w życiu.
To ostatnie zresztą tak zaprzątało myśli Verity, że trudno było jej się skupić i wyczytanie czegokolwiek z nocnego nieba wydawało jej się w efekcie jeszcze bardziej niewykonalne niż zwykle. Jej myśli wciąż uciekały do Trenwith, do domu i jego mieszkańców. Do jej krewnych (i ludzi, którzy choć właściwie nie byli jej rodziną, to w jakiś sposób zdawali jej się bliscy), którzy coraz częściej zapominali mówić jej o ważnych rzeczach i pozostawiali miejsce jedynie na domysły. Verity ich nie winiła, skądże. Przecież w pewnym sensie sama poluźniła więzy łączące je z tamtym światem, gdy postanowiła założyć własną rodzinę. Oczywistym więc było, że nie mogła wiedzieć wszystkiego. Ale mimo wszystko czasami chciałaby poznać ich prawdę, zamiast słuchać plotek nieżyczliwych ludzi i szukać w nich odblasków rzeczywistości.
Zwłaszcza że rzeczywistość była zapewne zupełnie prosta i zwyczajna, jak odnajdowanie konstelacji w wykonaniu Andrew, prawda? George nie mógł nigdy oderwać wzroku od Elizabeth, to było wiadome od dawna. Elizabeth nie mogła długo pozostawać ślepa na starania George’a, przecież jak niemal każda kobieta potrzebowała być kochana. Ross nie mógł się pewnie pogodzić z tym, że jego odwieczny rywal mieszka w domu Poldarków, ale w końcu bez wątpienia jego złość również minie. I tyle, żadnej wielkiej tajemnicy, o której Verity powinna wiedzieć, czyż nie?
A jednak gdzieś z tyłu głowy wciąż miała wątpliwości. Co jeśli prawda wcale nie była aż tak beztroska? Co jeśli i tę układankę zaczynała od niewłaściwego punktu? George nie mógł nigdy wyzbyć się zazdrości wobec Rossa, więc co jeśli był naprawdę zdolny do wszystkiego, byle mieć to co on? Ross nie mógł nigdy powstrzymać się od podsycania zawiści George’a, więc co jeśli nawet teraz, gdy nie chodziło o dziecinne sprzeczki, a o prawdziwe życie, prowokował go o minutę zbyt długo? Elizabeth nie mogła odmówić, nie było jej na to stać, więc co jeśli tak naprawdę wpadła w potrzask, na który nie zasłużyła? Mogło przecież tak być, czasami nawet ludzkie gadanie zawierało w sobie ziarnko prawdy.
To zresztą nie był najgorszy scenariusz, jaki Verity mogła sobie wyobrazić. Wolała co prawda nie przyznawać się do takich myśli nawet sama przed sobą, w końcu chodziło o kogoś, kto był dla niej jak brat… Lecz przecież to, co straszne, nie musi być od razu nieprawdziwe. A schemat rzeczywiście nasuwał się sam. Ross nie mógł się powstrzymać, ten jeden raz. Elizabeth nie mogła zrobić nic innego jak udawać, że nic się nie stało, już zawsze. George nie mógł się dowiedzieć, nigdy. To ostatnie zaś powodowało niepokojące wrażenie, że ta konkretna konstelacja ma więcej gwiazd niż pozostałe. Agatha nie mogła się nie domyślić, jak zwykle. Tylko czego? Bo to przecież absurd, Vanetine nie mógł być…
– Czy coś się stało, najdroższa? – zapytał Andrew, wyglądając na balkon.
Verity podskoczyła prawie ze zdumienia, słysząc jego głos. Skarciła się więc w duchu – sama sobie był winna, po co odpływać tak daleko myślami?
– Nie mogę się po prostu w tym wszystkim połapać – westchnęła.
Andrew uśmiechnął się ciepło.
– Mogę wyjaśnić ci wszystko jeszcze raz, jeśli chcesz. To bardzo proste – zaproponował.
Oczywiście, że bardzo proste. Proste rozwiązania są zawsze najlepsze, prawda?
A jednak Verity nie mogła przestać się zastanawiać.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pon 21:54, 12 Paź 2020    Temat postu:

I znów powtórzę: ach, jakie to dobre! I ta paralela między szukaniem połaczeń między gwiazdami a dochodzeniem prawdy o Rossie i spółce. I w ogóle sam pomysł na pokazanie spojrzenia Verity na to wszystko, Verity, która jest z boku, do której docierają tylko strzępki, a która jednak za dobrze zna wszystkich aktorów, żeby nie domyślić się intrygi. I która jest jednocześnie za dobra, żeby naprawdę uwierzyć w to, co przeczuwa. Świetny drobiażdżek!

PS Tylko znowu literóweczka:
Cytat:
Wystarczyło znaleźć dwie pierwsze gwizdy

Miały byc chyba "gwiazdy"? XD
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Wto 0:35, 13 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: pain, fandom: Władca Pierścieni)

Link do tekstu (wszak musiał się znaleźć w odnośnym dziale): Za milijony kochać i ciepieć katusze
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Pią 0:20, 16 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: night, fandom: Galavant)

O tym, co kwitnie nocą
Gdy ciemna noc nastaje,
Gdzieś tam, gdzie są rozstaje
Dróg bez końca się wijących,
Kwitnie kwiat zachwycający…

– Kwiaty nie zakwitają nocą – oznajmia zrzędliwym tonem Galavant, uznając, że nic innego niż brutalna krytyka nie będzie w stanie przerwać popisów wokalnych Sida.
Giermek rzuca mu urażone spojrzenie.
– Nie wiem skąd ta pewność. Nigdy nie widziałem u pana jakiegoś szczególnego zainteresowania botaniką, sir – odgryza się. – Zresztą to nie muszą być takie prawdziwe kwiaty, tylko taki symbol…
– Symbol czego? – dopytuje Galavant, mając nadzieję, że wymyślenie odpowiedzi zajmie Sidowi wystarczająco długo, by temat się samoistnie urwał.
– Tego, co kwitnie nocą, oczywiście – odpowiada jednak bez wahania giermek. – To może być, wie pan, jakieś uczucie czy coś. Na przykład… – zamyśla się, a Galavant nie zamierza zmarnować takiej okazji.
– Nie budź mnie, dopóki nie wymyślisz sensownej riposty – żąda nieznoszącym sprzeciwu tonem. – A tak poważnie mówiąc, to wtedy też mnie nie budź. Dodałbym, że śmiertelnie poważnie mówiąc, ale obawiam się, że mógłbyś to potraktować zbyt dosłownie.
– Zabawne jak zawsze, sir – wzdycha Sid niefrasobliwym tonem, chyba wciąż zaprzątnięty nocnymi kwiatami.
– Wiem – mruczy jeszcze Galavant i przewraca się na drugi bok.
Nie żaby naprawdę miał nadzieję zasnąć. Są już zbyt blisko Valencii, by potrafił spędzić noc na czymś innym niż zastanawianiu się, o co, do licha, gniewa się na niego Isabella i – co ważniejsze lub nie – czy zdąży przyjść jej z pomocą. Zawsze warto próbować…

Gdy nastaje ciemna noc,
W sercach budzi się ta moc,
Przez którą zakwitają…
Eee, tu muszę jeszcze uzupełnić, bo nadal nie wiem, co dokładnie kwitnie w nocy – tłumaczy z zakłopotaniem Sid. – Bo chyba faktycznie to nie takie prawdziwe kwiaty.
– Czemu? – dziwi się Ryszard. – Przecież nikt im nie zabroni, one nie mają króla ani nic w tym rodzaju.
Roberta chichocze, bo jakby nie patrzeć to całkiem zabawne. Zwłaszcza jak na możliwości Ryszarda.
– Właśnie, Sid – popiera go więc. – Kwiaty są tajemnicze, skąd wiesz, że któreś nie kwitną nocą? Gdzieś za granicą…
Ryszard chyba wpada na jakiś pomysł, bo przybiera minę uradowanego dziecka, które ma ochotę podskakiwać z radości i klaskać w dłonie.
– My teraz jesteśmy za granicą! Może one kwitną gdzieś tutaj? Chodźmy poszukać! – proponuje.
Niestety, zanim Roberta zdąża cokolwiek odpowiedzieć, Sid z uporem wraca to swoich rozterek poetyckich.
– Zagraniczne czy nie, Galavant powiedział, że nie mogą kwitnąć w nocy. A jego nie przegadam – marudzi. – Więc pomyślałem, że to mogłoby być jakieś uczucie. Wiecie, że kwiat to taka przenośnia, a tak naprawdę chodzi o coś, co się czuje w nocy…
– Może głód? – sugeruje Ryszard, marszcząc brwi. – Zawsze głodnieję, gdy trzeba iść spać. Teraz na przykład zjadłbym, hmm…
– Ciasto – wtrąca Roberta. – Nie ma nic lepszego niż ciasto z mlekiem przed snem.
Sid wodzi spojrzeniem między swoimi rozmówcami.
– Momentami mam wrażenie, że w ogóle nie obchodzi was to, o czym mówię – skarży się, ale niestety zostaje po raz kolejny zignorowany, bo są przecież ważniejsze tematy.
– Z borówkami? – chce wiedzieć Ryszard.
– Oczywiście! – potwierdza entuzjastycznie Roberta. – Co to za ciasto bez borówek? Właściwie… Widziałam, że rośnie ich trochę w pobliżu, może tak byśmy…? – sugeruje po chwili namysłu, nerwowo poprawiając zmierzwiony kosmyk włosów.
Wie, że to pewnie znowu będą tylko borówki. Ale nawet one są już pierwszym krokiem.

Gdy noc nastaje ciemna,
Budzi się roślinność ziemna,
W sercach ludzi zaś zakwita…
I tu jest właśnie ten problem, bo ja nie wiem, co nocą zakwita w sercach ludzi, rozumiecie? – żali się Sid. – Bo ani nic się nie rymuje, ani nic nie pasuje sensem… Melodia jest całkiem chwytliwa, ale bez treści to i tak nie przejdzie, nigdy nie uwzględnią tej sceny w scenariuszu, prawda?
– Yyy – potwierdza niezbyt entuzjastycznie jeden z nie całkiem martwych członków armii Galavanta.
– Właśnie – wzdycha Sid. – Więc koniecznie muszę się dowiedzieć, co to takiego – zamyśla się na moment. – A wy? Czujecie coś? W sensie w nocy? W dzień też może być, z wami to nigdy nic nie wiadomo, może to żadna różnica…
– Yyy – odpowiada nie do końca martwy żołnierz.
– Yyy – popiera go nie w pełni martwa żołnierka.
Sid potrząsa zrezygnowany głową.
– Tracę tylko czas – orzeka i smętnym krokiem wlecze się w poszukiwaniu innych rozmówców.
Na wpół umarli wymieniają pełne politowania spojrzenia.
– Yyy – mówi miękko on.
– Yyy – odpowiada czule one.
Bo doprawdy, każdy chyba wie, co tak naprawdę kwitnie nocą.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Sob 21:11, 17 Paź 2020    Temat postu:

(prompt: silence, fandom: Hamilton)
Takie przerośnięte drabble, 5 x 100 słów.

Mów mniej
Alexander trajkocze jak nakręcony, próbując przekazać jak najwięcej myśli w jednej wypowiedzi, i na dobrą sprawę nie pozawala swojemu rozmówcy nawet dojść do słowa – ten zresztą nie wydaje się wcale przesadnie skory do mówienia. W końcu jednak się odzywa, a Hamilton wykorzystuje tę chwilę, żeby zaczerpnąć porządnie oddechu, bo wcześniej niemal o tym zapomniał.
– Mów mniej – Burr rzuca swoją radę jakby od niechcenia. – Więcej się uśmiechaj.
Alexander przypatruje mu się zdziwiony, próbując odgadnąć, czy aby na pewno powiedział to poważnie. Chyba nie mógłby…? Bo przecież to bzdura! Jeśli Hamilton zamilknie choćby na chwilę, to jak świat zdoła o nim usłyszeć?

Alexander wyrzuca z siebie potok słów, próbując już na wstępie przekonać sędziów do swoich racji – a przy okazji dając się momentami ponieść mówczej wenie, odpływa w wymyślne dygresje.
Burr w końcu nie wytrzymuje, bo ile można wysłuchiwać tych niepotrzebnych popisów? Pociąga Hamiltona za rękaw.
– Siadaj – ofukuje go cicho, a potem sam wstaje i głosi przemówienie dalej, zwięźlej i oszczędniej.
Alexander pozwala mu na to, ale nie daje się uciszyć na długo. Świat już o nim usłyszał, ale jeszcze nie na tyle, by zapamiętać go na zawsze. A Hamilton uważa, że nie powinien pozwolić zamknąć sobie ust, nim tego nie osiągnie.

Alexander chyba nagadał się już wystarczająco dużo jak na jeden dzień na posiedzeniu rządu, bo odpowiada dość zdawkowo. Burrowi jednak specjalnie to nie przeszkadza – i tak zamierza wyciągnąć z niego najświeższe polityczne ploteczki. Oczywiście nic nie przychodzi za darmo, więc najpierw sam dzieli się paroma zasłyszanymi w towarzystwie ciekawostkami, a dopiero potem wypytuje o plany Hamiltona.
– Cóż, chyba w końcu będę musiał zastosować się do twojej rady – kpi z niego Alexander. – Jak to szło…? Mów mniej. Więcej się uśmiechaj!
To jednak tylko żart i półprawda. Wcale nie zamierza milczeć, bo wtedy stałby się właściwie Burrem – a to perspektywa absolutnie nieznośna.

Alexander przypatruje się mu tylko z oddali, zupełnie bez słowa. To dość dziwna sytuacja, ale Burr nie ma czasu roztrząsać takich drobiazgów, ma w końcu wybory do wygrania. Zagaduje więc każdego, kogo tylko napotka, tu żart, tam komplement, zawsze chwila rozmowy.
– I niech pani nie zapomni przekazać mężowi… – papla tak czarująco, jak tylko potrafi.
Alexander potrząsa głową. Chętnie by mu przerwał, ale słowa ostatnio nie spływają mu na jężyk już tak jak dawniej. Choć nie oznacza to oczywiście, że tak całkiem milczy. Nigdy tak naprawdę, nawet jeśli mówi teraz głównie do siebie – bo w ciszy zbyt wyraźnie słychać własne myśli.

Alexander milczy i to doprowadza Burra do szału. To oraz powtarzany po raz kolejny gest poprawiania okularów. Po co to robi? Tylko to pytanie ciśnie się Burrowi na usta, chociaż wie, że jego sekundant jedynie wzruszy zaniepokojony ramionami, tak samo jak wcześniej zbył trzy pytania o to, czy broń na pewno nie jest wadliwa, i dwa o to, jak to wszystko wytłumaczyć Theodosii, i co jeżeli…
– Panowie, będziemy urządzać pogaduszki czy strzelać? – woła w końcu z rozdrażnieniem sekundant Hamiltona.
Sam Alexander dalej nie odzywa się ani słowem, Burr też postanawia więc ograniczyć się do zdawkowego potaknięcia.
Pistolety wędrują w górę…



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Nie 20:27, 18 Paź 2020    Temat postu:

Komentarz do "O tym, co kwitnie nocą".

Kwiiik, dlaczego za każdym razem, jak już wybiorę mój ulubiony z tekstów z tej serii, ty znów wrzucasz takie cudeńko, które przewraca moją listę do góry nogami? XD

Po pierwsze, Sid. Ach, Sid jest too precious for this world i tyle. Poza tym relacja Roberty i Ryszarda (i borówki XD). I burzenie czwartej ściany. I nie-całkiem-martwa armia Galavanta. I przede wszystkim cudny pomysł z tą piosenką w fazie rozwoju oraz piękna puenta. No uwielbiam po prostu. Poza tym nigdy nie przestaną mnie bawić aluzje do śmierci Galavanta, więc ómarło mnie to "Dodałbym, że śmiertelnie poważnie mówiąc, ale obawiam się, że mógłbyś to potraktować zbyt dosłownie." XD


Komentarz do "Mów mniej"

Bardzo fajnie pokazałaś i charaktery panów i tę ich skomplikowaną relację, opierając się w zasadzie na jednym krótkim cytacie. Niesamowicie mi się podoba uczynienie z tego "talk less" takiego motywu przewodniego tekstu, bo to jest fajny zabieg, kiedy się umie go wykorzystać tak, żeby było ciekawie i o czymś, a u ciebie jest. Cudnie kanoniczni bohaterowie, świetny motyw i masa fajnych spostrzeżeń to naprawdę dużo jak na taki krótki ficzek, tym bardziej brawo ty!


Ostatnio zmieniony przez die Otter dnia Pon 20:09, 19 Paź 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Sob 0:10, 06 Lis 2021    Temat postu:

(prompt: insanity, fandom: Downton Abbey)

Dom wariatów
Hrabina wdowa wpadła do biblioteki jak burzowa chmura, co samo w sobie było już zwiastunem niemałych kłopotów, jako że zazwyczaj nie pozwalała sobie na zniżenie się bardziej niż do poziomu pełnego godności i świętego oburzenia sunięcia do przodu (jak wyjątkowo elegancki czołg, podsumował kiedyś po jej wyjściu Matthew, wywołując wybuch śmiechu u Mary – nikt więcej nie odważył się roześmiać, co nie znaczy, że nikt więcej się nie zgadzał). Tym razem sytuacja musiała być jednak naprawdę poważna, bo Violet była niemal zasapana.
– Czy… Czy ty słyszałeś, co planuje ta szalona kobieta? – spytała z oburzeniem, a wycelowany oskarżycielsko palec wyraźnie sugerował, że mowa była o kuzynce Isobel, z niewzruszoną miną popijającej herbatę.
– Nie, ale nie wątpię, że zaraz uzupełni mama braki w mojej wiedzy – westchnął Robert, rozglądając się dyskretnie wokoło w poszukiwaniu drogi ucieczki.
Zdecydowanie bezpieczniejsze byłoby znalezienie się pomiędzy dwoma walczącymi lwami niż pośrodku takiego konfliktu.
– Oczywiście, że uzupełnię, bo powinieneś wiedzieć, że podejmujesz właśnie osobę, która za twoimi plecami próbuje urządzić tu dom wariatów – oznajmiła Violet dramatycznym tonem.
– Tak, już mama wspominała, że plany kuzynki Isobel są rzekomo szalone, ale nadal nie wiem, czego dotyczą – wytknął ostrożnie Robert. – Może mama usiądzie i napije się herbaty, a potem spokojnie porozmawiamy?
Violet w zniecierpliwionym geście zastukała laską w podłogę.
– Przestań traktować mnie jak histeryczkę, Robercie – ofuknęła go. – Kiedy mówię dom wariatów, to właśnie to mam na myśli. Chyba nie sądzisz, że tracę czas na jakieś fikuśne metafory? Kuzynka Isobel postanowiła zmienić nasz szpital w przytułek dla obłąkanych!
Isobel z całą pewnością musiała wiedzieć już wcześniej, czego dotyczy cała ta rozmowa, jednak najwyraźniej dopiero w tym momencie uznała za stosowane przestać udawać niewiniątko.
– Jak na osobę deklarującą nieużywanie metafor stosujesz wyjątkowo barwne wyolbrzymienia – stwierdziła z miną wyraźnie wskazującą, że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo prowokacyjnie zabrzmiały jej słowa. – Niczego nie będziemy zmieniać, nasz szpital dalej pozostanie naszym szpitalem. Chodzi tylko o jednego pacjenta, w drodze wyjątku. Biedaczysko potrzebuje przede wszystkim spokoju, żeby dojść do siebie, a ani w domu, ani tym bardziej w jednym z tych molochów daleko stąd, gdzie leczy się choroby umysłu, na pewno go nie zazna… Doktor Clarkson w zupełności podziela moje zdanie, że w tym przypadku zatrzymanie tego człowieka u nas to najlepsze rozwiązanie, odsyłanie go gdzieś tylko pogorszyłoby sprawę.
Robert w obawie, że awantura zaraz rozgorzeje na dobre, wtrącił pospiesznie:
– Cóż, doktor Clarkson jest zwykle równie chętny do stawiania ustalonego porządku na głowie jak mama, więc skoro nawet on się zgadza… – Urwał pospiesznie, bo matka zgromiła go spojrzeniem, całkiem jakby miał pięć lat i odezwał się niepytany przy goszczącej na balu księżnej.
– Zdanie doktora nie przedstawia dla mnie w tej kwestii żadnej wartości – oznajmiła wyniośle. – Jest zresztą banalnie proste do zmiany, jeśli zajdzie taka potrzeba. Musisz wiedzieć Robercie, że opiniami tego człowieka dyrygują tylko dwie rzeczy, w zależności od zaistniałej w danym momencie sytuacji: to, że Isobel Crawley się z nim zgadza, lub to, że się z nim nie zgadza.
To był najwyraźniej argument, na który nie dało się już nic odpowiedzieć, bo Violet, nie czekając na żadną reakcję, prychnęła raz jeszcze i opuściła bibliotekę jak wyjątkowo rozzłoszczona osa.

Plotki w Downton Abbey rozchodziły się zwykle znacznie szybciej niż uzupełniająca je prawda, nic więc dziwnego, że zanim jeszcze hrabina wdowa zdążyła się na dobre rozprawić z synem i kuzynką, cała służba nie mówiła już o niczym innym niż o tym, że pani Crawley zamierza urządzić w szpitalu zakład dla szaleńców.
– Ale gdzie będą leczyli się wszyscy inni? – dopytywała Daisy, chociaż prawda była taka, że gdyby przyszło co do czego i tak za żadne skarby świata nie chciałaby wybrać się do lekarza. – Chyba nie razem z nimi?
– Pewnie będą nas gdzieś odsyłać – zaopiniował ponuro Alfred. – Do Yorku albo i jeszcze dalej.
Thomas ostentacyjnie zaciągnął się papierosem. Normalnie pewnie paliłby na zewnątrz, szalejąca jednak tego dnia wichura skutecznie go do tego zniechęcała – zamierzał zresztą do granic możliwości korzystać z faktu, że pozostali służący nie przywykli jeszcze do jego nowego stanowiska i nie śmieli póki co zwracać mu uwagi niemal w żadnej kwestii.
– O to, gdzie się będziecie leczyć, martwiłbym się w tej sytuacji najmniej – skomentował. – A bardziej o to, kogo pierwszego znajdziemy rano z odrąbaną głową, kiedy jakiś pacjent da stamtąd nogę.
Daisy przybrała nieco zaniepokojoną minę, ale najwyraźniej nie zamierzała aż tak łatwo uwierzyć we wszystko, co usłyszała.
– Ale przecież to wcale nie muszą być szaleńcy z siekierą, prawda? – rzuciła niepewnie. – Nie wszyscy tacy są. Niektórzy są całkiem niegroźni, tak słyszałam.
Thomas uśmiechnął się ironicznie.
– O tak, powiedziałbym, że nawet większość jest. W końcu nie aż tak często słyszy się o takich z siekierą – odpowiedział lekceważącym tonem. – Problem w tym, że jeden w zupełności wystarczy, czyż nie? Słyszałem, że zwykle zaczynają od piętra dla służby, bo u jaśnie państwa za wiele pokojów jest pustych.
To ostatnie Thomas zmyślił na poczekaniu, ale sądząc po minach Daisy, Alfreda i Ivy, zabrzmiało to dość przekonująco.
– Nie słuchajcie go, próbuje was tylko nastraszyć – wtrąciła chłodnym tonem O’Brien, która w innych okolicznościach zapewne sama znakomicie bawiłaby się, wmawiając im podobne bzdury, ale nie mogła przecież żadną miarą stanąć po stronie Thomasa. – Tam ma być tylko jeden pacjent, wiem to od lady Grantham. I to bynajmniej nie taki z siekierą.
– Na razie jeden, panno O’Brien – rzucił złowróżbnie Thomas. – Kto wie, co będzie dalej?
– Jeśli chodzi o najbliższą przyszłość, to mogę odpowiedzieć na to pytanie, panie Barrow. – Głos Carsona sprawił, że wszyscy zerwali się na równe nogi. – Dalej zadzwonię gongiem, a wszyscy rozejdą się do swoich zadań. O ile oczywiście wasza dyskusja nie jest od tego ważniejsza?
Wobec tak sformułowanego zarzutu nie pozostawało nic innego jak rzucić się w wir pracy. Nawet Thomas nie lubił igrać z losem aż tak, żeby dyskutować z Carsonem, gdy ten przybierał ironiczny ton.

Spokojne, ciche śniadanie, nieprzerywane żadnymi burzliwymi dyskusjami, byłoby zapewne bardzo miłym sposobem na rozpoczęcie dnia, a przynajmniej takie było przypuszczenie Roberta – pewności co do tego mieć nie mógł, bo, o ile go pamięć nie myliła, nigdy nie miał jeszcze okazji takiej sytuacji doświadczyć.
– O co właściwie znów awanturuje się babcia? – spytała Edith, upijając łyk kawy. – Podobno zarzekła się, że jej noga więcej tu nie postanie, dopóki papa nie rozmówi się z kuzynką Isobel…
– W takim razie obawiam się, że będzie musiała przez dłuższy czas jadać obiady w samotności – odparł Robert, udając zajętego przeglądaną gazetą. – Nie zwariowałem jeszcze aż tak, żeby mieszać się w ich sprzeczki.
– Nawet nie przez dłuższy czas, a do końca świata – wtrącił z rozbawieniem Matthew. – Na ile znam moją matkę, to wcześniej ze swojego pomysłu nie zrezygnuje. Zresztą w tym przypadku uważam, że całkiem słusznie.
– Chodzi o tego człowieka, którego pani Crawley nie pozwoliła odesłać do szpitala psychiatrycznego? – włączył się do rozmowy Tom. – Też jestem zdania, że to znakomite posunięcie. Pomijając wszystko inne, to wysyłanie tam kogokolwiek wydaje się nieludzkie…
Robert rzucił mu pełne sarkazmu spojrzenie. Pytanie, czy socjaliści nie popierają przypadkiem eliminacji osób nienadających się do uczestniczenia w budowaniu idealnego świata, zawisło na moment w powietrzu, ale ostatecznie nie padło – od meczu krykieta nie minęło jeszcze tak wiele czasu i Tom, który, chyba również ku własnemu zdziwieniu, przysłużył się drużynie znacznie bardziej niż Matthew, był w tym tygodniu nadal ulubionym zięciem.
– Co konkretnie dolega temu człowiekowi? – zainteresowała się Edith. – Babcia zachowuje się, jakby to było co najmniej zaraźliwe…
Matthew uśmiechnął się odrobinę krzywo.
– Można powiedzieć, że w czasie wojny czasami takie było – odparł. – A ten nieszczęsny człowiek nie doszedł od tamtej pory do siebie. Doktor Clarkson twierdzi podobno, że odpoczynek w ciszy i spokoju w połączeniu z fachowym nadzorem mogą znacząco poprawić jego stan. Tyle że nie znajdzie tego na pewno w domu z ósemką dzieci i kłótliwą żoną, która nieustannie dopomina się, żeby naprostował swoje zachowanie.
Edith zmarszczyła lekko nos, trudno powiedzieć, czy w wyrazie zniesmaczenia, czy może po prostu uznając, że jej kawa wystygła już zanadto.
– To musi być wyjątkowo pozbawiona wyczucia kobieta – uznała. – A ten człowiek rzeczywiście zasługuje, by uporządkować swoje sprawy z dala od niej. Papo, musisz to koniecznie wytłumaczyć babci. Nie może się gniewać na nas wszystkich, gdy w oczywisty sposób nie ma racji.
– Na to na pewno mnie nie namówicie – zaprotestował stanowczo Robert. – Zresztą wcale nie jestem taki pewien, czy babcia nie ma racji. Oczywiście, że temu człowiekowi powinno się pomóc, ale nie widzę powodu, czemu akurat w naszym szpitalu. Personel wyspecjalizowanych placówek widział pewnie takich przypadków więcej niż doktor Clarkson.
– Może i tak, ale pewnie również i oni nie znają żadnego cudownego lekarstwa na taką przypadłość – stwierdził Tom. – Jeśli więc leczenie ma się opierać na stworzeniu sprzyjających warunków, to ostatnie, czego potrzeba, to wysyłanie tego człowieka na drugi koniec kraju i umieszczanie wśród dużo poważniej chorych osób.
Robert zmarszczył z irytacją brwi, uznając, że to doprawdy niepojęte, że jak zawsze wszyscy – może z wyjątkiem stojącego za jego plecami Carsona, jego wsparcie nie mogło wyrażać się jednak niczym ponad pełne godności milczenie – byli przeciwko niemu.
– Cóż, jeśli jesteście tak bardzo przekonani, że to dobry pomysł, to może powinniście bronić go sami – zaproponował w końcu. – Edith, bardzo chętnie zobaczę, jak przekonasz babcię, żeby dołączyła dziś do nas przy obiedzie.
Riposta przyniosłaby mu zapewne znacznie więcej satysfakcji, gdyby nie zdawał sobie sprawy z porozumiewawczych spojrzeń i przewracania oczami, które zebrana przy stole młodzież zaczęła uskuteczniać, gdy tylko zasłonił się ponownie gazetą.

Początkowo zdawało się, że lęk przed szaleńcami mordującymi niewinnych ludzi – siekierą lub nie – będzie musiał być nieustannie podsycany, i Thomas brał już pod uwagę, że będzie musiał kilku zmyślić, jako że prawdziwych potrafił wymienić zaledwie trzech. Szybko stało się to jednak niepotrzebne, gdyż zebrana razem wiedza wszystkich służących okazała się całkiem imponująca, a plotki i teorie o czyhających zagrożeniach szerzyły się błyskawicznie. Thomas zaś, prawdę mówiąc, raczej żałował, że do tego doprowadził.
Lizzie Borden ma siekierę, tnie mamusię razy wiele… – nuciła Daisy pod nosem, zaglądając w każdy kąt, jakby spodziewała się tam znaleźć chochlę, nad której zniknięciem biadoliła od rana (a może siekierę, żeby ukarać potencjalnego złodzieja, co do tego właściwie nie można było mieć pewności).
– Daisy! – ofuknęła ją pani Patmore, która właśnie stanęła w progu, biorąc się pod boki w wojowniczym geście. – Weź się w końcu do roboty, zamiast wyśpiewywać te bzdury!
– To wcale nie bzdury, pani Patmore! – zaprotestowała Daisy. – To najszczersza prawda, wszyscy to wiedzą. I powinno się pamiętać o takich historiach, prawda? Bo nie wiadomo, kiedy trzeba będzie się mieć na baczności…
Pani Patmore prychnęła z irytacją.
– Ach, tak? A zdawało mi się, że kiedy dowiedziałaś się, że w tej całej awanturze chodziło o pana Morrisona, stwierdziłaś, że bardzo mu współczujesz – wytknęła jej.
Daisy pokiwała energicznie głową.
– Bo współczuję. Był zawsze bardzo miły – zapewniła pospiesznie. – Mówię tak ogólnie, niekoniecznie o nim. Chociaż właściwie może to być też o nim, prawda? Musi być bardzo nerwowy, skoro żona woli go wysłać do szpitala niż trzymać w domu. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby dać mu siekierę…
– Gdyby żołnierze z nerwicą frontową mordowali każdego w promieniu kilku mil tylko dlatego, że dostali do rąk siekierę, wojna skończyłaby się zdecydowanie szybciej, zapewniam cię – rzucił kąśliwym tonem Thomas, nie tylko dlatego, że pani Patmore niebezpiecznie poczerwieniała na twarzy, a O’Brien zaplotła ręce na piersi i wbiła w niego wyczekujące spojrzenie, jakby sugerując, że sam to na nich sprowadził.
– Ale przecież… – Daisy nie zamierzała chyba dać łatwo za wygraną.
– Wydaje mi się, że to pan Barrow był na wojnie, a nie ty, prawda? Przyjmijmy więc może, że tym razem wie lepiej – przerwała jej pani Patmore. – A co do siekiery, to zapewniam cię, że nie będę jej potrzebowała do rozprawienia się z tobą, jeśli nie zdążymy przygotować obiadu na czas!
Taką groźbę trudno było zignorować, więc Daisy – dzierżąc wreszcie w ręku chochlę, która najwyraźniej była jednak ukryta w którymś kącie – pomknęła do kuchni.

Zza drzwi sypialni dobiegały głosy i ciche odgłosy krzątaniny, Robert bardzo ostrożnie więc wetknął głowę do środka. Nie lubił zjawiać się na tyle wcześnie, by zastawać w środku jeszcze O’Brien – nigdy nie potrafił pozbyć się irracjonalnego wrażenia, że pokojówka jego żony jest w stanie wyrwać mu z głowy myśli, których wcale jeszcze nie wypowiedział, a potem wykorzystać je w sobie tylko znanych niecnych celach.
Tym razem na szczęście nie miała raczej na to czasu, bo Cora odesłała ją niemal natychmiast.
– To wszystko, O’Brien, dziękuję.
– Oczywiście, milady. – Służąca nie próbowała nawet ukrywać czającego się w głosie rozczarowania, wyraźnie niepocieszona, że tego dnia nie uda jej się dowiedzieć niczego interesującego.
Gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, Cora rzuciła Robertowi przeciągłe spojrzenie, jedno z tych, które znał aż za dobrze – wróżyło długą i zapewne niełatwą rozmowę.
– Musimy coś zrobić w kwestii mamy i Isobel. Przecież nie możemy pozwolić na taką kłótnię o tak błahą sprawę – poinformowała Cora.
– A nie moglibyśmy po prostu przestać je zapraszać, zanim nie rozwiążą tej sprawy między sobą? – zapytał Robert, choć bez większej nadziei, bo przecież jego żona nie podejmowałaby w ogóle tematu, gdyby brała pod uwagę takie rozwiązanie.
– Nie, Robercie. Obie oczekują, że staniemy po którejś stronie, i coraz trudniej jest unikać tematu – odpowiedziała Cora. – Zresztą prawda jest taka, że Isobel ma moim zdaniem rację. Musisz porozmawiać z mamą, przecież nie może w nieskończoność zabraniać pomóc temu człowiekowi.
– Nie ma nawet mowy! – obruszył się Robert i gestem powstrzymał Corę od natychmiastowej odpowiedzi. – Nie, poczekaj. Gdybyś słyszała, przez jakie piekło musiałem przejść przy śniadaniu, wiedziałabyś, że żadne więcej wykłady na temat słuszności planu Isobel nie są mi potrzebne. I, być może cię zdziwię, bo siebie zdziwiłem na pewno, właściwie dałem się przekonać. Ale to nie znaczy jeszcze, że zgodzę się rozmawiać o tym z mamą, do tego musisz sobie znaleźć kogoś innego.
Cora rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
– Dlaczego? – spytała spokojnie.
– Bo wiem, jak zareaguje – odparł Robert. – A w zupełności wystarczy mi dom wariatów w szpitalu, drugiego tutaj nie potrzebuję!



T.L.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Nie 23:37, 07 Lis 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Sob 20:00, 06 Lis 2021    Temat postu:

Po pierwsze, ależ to jest cudownie w klimacie Downton! I sytuacja, i dialogi, i te wszystkie sceny jak żywcem wyjęte z serialu - wparowująca Violet, rozmowy służby, scena przy śniadaniu, scena w sypialni Granthamów. To wszystko jest tak charakterystyczne dla tego serialu, a jednocześnie wypełnione treścią, która jest bardzo twoja. Poza tym uwielbiam i podziwiam niezmiennie to, jak potrafisz doskonale scharakteryzować każdego bohatera w 1-2 zdaniach. Zawarłaś tutaj zdecydowaną większość bohaterów, a i tak każdy z nich, nawet ci, którzy mają jedno zdanie jak Carson albo pojawiają się tylko we wzmiankach jak Mary czy Clarkson, są tak bardzo kanonicznie pokazani, że aż piszczałam z radości. Najbardziej kocham oczywiście Thomasa straszącego Daisy szaleńcami z siekierą. Bo kocham oboje i bo ta scena jest po prostu cudowna i epicka i tak bardzo kanoniczna. Thomas straszący służbę dla zabawy, aż sprawa zaczyna sie nieco wymykać spod kontroli - czysty kanon, jak go tu nie kochać? Daisy i jej łatwowierność, specyficzna rezolutność i jeszcze ta piosenka <3

Ale już zaraz na drugim miejscu jest pierwsza scena i Violet ex aequo ze śniadaniem – cudne! Poza tym kwiiiik, porównanie Violet do "wyjątkowo eleganckiego czołgu" jest absolutnie epickie i stuprocentowo prawdziwe. I oczywiście, że Violet nie traci czasu na "fikuśne metafory". Isobel zresztą też jest tu sobą, ich starcie jest cudne jak zwykle i znów biedny Robert, który skończył w środku tego wszystkiego. W ogóle Robert sobie tu zasłużył na osobną wzmiankę, bo super tu pokazujesz jego stosunek do wszystkiego i wszystkich właściwie, a szczególnie do matki, O'Brien i... krykieta – kwiiik, Tom będący chwilowo ulubionym zięciem, bo krykiet, rozwalił mnie na łopatki. I ta puenta, piękna i bardzo robertowa <3

A na trzecim miejscu ulubionych scen plasuje się cała reszta ficzka, bo tu nie ma słabszych momentów, wszystkie są cudne, a klasyfikacja jest podyktowana tylko poziomem mojego uwielbienia dla samych bohaterów, którzy u ciebie są po prostu sobą.

Bardzo, bardzo mnie też ujęłaś tym, że chodzi tu o żołnierza z PTSD - bo skutki wojny dalej widoczne, bo w ogóle zawsze szalenie mnie interesują takie kwestie i bo wreszcie zrobiłaś coś, co serial wg mnie robił zdecydowanie za rzadko - przypomniałaś, że Thomas był na wojnie i sam co nieco o tym wie.

Podsumowując, kocham i domagam się więcej ficzków do tego fandomu, bo świetnie go czujesz! <3
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin