Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] Kalendarz adwentowy 2020

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Śro 9:51, 02 Gru 2020    Temat postu: [M] Kalendarz adwentowy 2020

Miałam pisać wczoraj coś całkiem innego, ale przyszło mi do głowy, że jest już grudzień i miło by było wprowadzić się w jakiś przyjemny, zimowo-świąteczny nastrój, mimo że świat nas w tym roku nie rozpieszcza. I tak powstał pomysł na fikowy kalendarz adwentowy - codziennie będę losować prompta w tej tematyce (wydrukowałam sobie je nawet na kolorowych karteczkach, żeby przyjemniej się losowało XD) i, miejmy nadzieję, że aż do świąt, codziennie pisać jednego krótkiego ficzka.

Prompt pierwszy: snowflake, fandom: O mnie się nie martw. (Fik podpięty jednocześnie pod akcję Skumbie w Tomacie na formum mirriel.)


Jak płatki śniegu
Sypiące się z nieba wielkie płatki śniegu wirują niespiesznie w świetle latarni i sprawiają, że układająca się już powoli do snu Warszawa wygląda trochę jak obrazek z bajki. Jest odrobinę za późno jak na romantyczne przechadzki, w końcu z samego rana trzeba wstać do pracy, ale Iga, wbrew rozsądkowi, ma nadzieję, że będą szli do domu jak najbardziej okrężną drogą.
Philip chyba w jakiś sposób odgaduje jej myśli, bo zwalnia kroku i obejmuje ją mocniej ramieniem.
– Podobno to tak, że każda płatek śniegu jest unikalna – informuje, starannie artykułując każde słowo, choć akcenty jak zawsze lądują całkiem nie tam, gdzie trzeba.
Iga nie ma przekonania, jak to jest z tym śniegiem, ale jest pewna, że tak unikalna atmosfera długo się już nie trafi, uznaje więc że to dobra okazja, żeby podzielić się nowiną. Zerka na Philipa i, odruchowo kładąc rękę na brzuchu, bierze głęboki wdech. Jeszcze nie wie, że za chwilę jej plany i nadzieje roztopią się jak płatki śniegu na ciepłej skórze.

Śnieg pada gęsto, płatek tuż przy płatku, i osiada na każdej wolnej powierzchni, tworząc zaspy na chodnikach i łaskocząc twarze przechodniów. Idealna pogoda na śnieżne zabawy, ale trochę gorsza, jeśli trzeba się gdzieś dotrzeć na piechotę.
– Krzysiek, spóźnimy się! – ponagla więc Iga, szarpiąc jednocześnie dziecięcy wózek, którego kółka właśnie zablokowały się, oblepione śniegiem.
Krzysiek jednak nic sobie z tego nie robi, tylko dalej pochyla się nad jedną z największych zasp, trzymając Helenkę ramionach.
– Nie znajdziesz! – upiera się dziewczynka. – Pani w przedszkolu mówiła, że żadne dwa…
– Znajdę! – protestuje Krzysiek. – Zapamiętaj to sobie dobrze, że tata wszystko znajdzie, bo jest…
Absolutnie niereformowalny zdaniem Igi najlepiej uzupełniłoby jego wypowiedź, zwłaszcza że Krzysiek, pochyliwszy się zanadto, traci równowagę i razem z Helenką wpadają prosto w zaspę.
– Pięknie, teraz to już na pewno nie zdążymy – narzeka Iga, biegnąc w ich stronę. – Ty jesteś kompletnie niepoważny!
– Nie jestem niepoważny – zaperza się Krzysiek, gramoląc się ze śniegu. – Tylko jedyny w swoim rodzaju. Niepowtarzalny jak te śnieżynki! Poza tym, Iguniu, weź pod uwagę, że jutro może być odwilż i…
Ale Iga już go nie słucha, ignoruje też jego niezgrabne próby chwycenia jej za rękę, zbyt jest zajęta otrzepywaniem kurteczki Helenki. Odwilż to by się faktycznie przydała – czasem wydaje jej się, że pewnego dnia zaspa między nią a Krzyśkiem stanie się tak wielka, że całkiem przestaną się widzieć.

Drobne śnieżne gwiazdki lecą niespiesznie z nieba i osiadają z gracją na pozbawionych liści drzewach i na oparciach ławek, i na włosach Marcina (chociaż naprawdę, mógłby w końcu zacząć nosić czapkę). Wszystko to wygląda tak ładnie i spokojnie, że Idze przychodzi na myśl, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – nawet z faktu, że akumulator mustanga nie wyszedł zwycięsko ze starcia z zimą i samochód musiał zostać pod kancelarią, mógł wyniknąć całkiem miły spacer. Nawet Marcin wydaje się powoli ulegać urokowi chwili i nie narzeka już, że nie wezwał taksówki.
Jeszcze parę kroków i ulega chyba do reszty, bo zatrzymuje się wpół kroku i przyciąga Igę do siebie.
– Masz płatek śniegu na nosie – informuje z zadziornym uśmiechem i pochyla się lekko. – A nawet dwa.
– I co będziesz teraz szukał między nimi różnicy? – droczy się z nim Iga. – Mam nadzieję, że to prawda, że nigdy nie są identyczne, bo inaczej tu zamarzniemy, a dziewczynki uznają, że czekają wystarczająco długo, żeby bezkarnie zamówić pizzę na kolację.
– A żebyś wiedziała, że będę szukał – odpowiada Marcin, udając obojętny ton, choć jego oczy są roziskrzone śmiechem. – Nigdy nie są identyczne, to prawda, bo są bardzo wrażliwe na nawet najmniejsze zmiany temperatury i wilgoci, więc każdy z nich przechodzi całkiem indywidualny proces tworzenia w chmurach. Ale czasami te różnice widać tylko pod mikroskopem. Amerykanka, która znalazła dwa płatki nierozróżnialne gołym okiem, została wpisana do księgi rekordów Guinnessa, może ja też bym się załapał?
– Czyli jednak zamarzniemy – wzdycha teatralnie Iga.
Przez głowę przemyka jej myśl, że marzy, by w jej życiu nie topniało już nic poza płatkami śniegu muśniętymi ustami Marcina.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Śro 23:30, 02 Gru 2020    Temat postu:

Prompt drugi: rosy cheeks, fandom: Codzienna 2 m. 3. Po raz drugi i ostatni łączone ze Skumbriami.

Odrobina romantyzmu
– I mówię ci, Lili, mróz jest na zewnątrz chyba ze dwadzieścia stopni, masakra normalnie – papla rozentuzjazmowana Marianka. – Uszy to o mało mi nie odmarzły. A oni tam ciągle stoją i gadają. Przecież to już z pół godziny! A gdybyś ty widziała, jakie rumieńce ma na policzkach… Zakochał wam się młody, na maksa.
– Ma rumieńce, bo jest mróz – wytyka Piotrek, nie wysilając się nawet na tyle, żeby podnieść głowę znad książki. – Sama mówiłaś, sąsiadka.
– Oj, Piotruś! – ofukuje go Lilka, bo ma już trochę dość tego jego zrzędzenia.
– Taka jest prawda, Lili – upiera się jednak Piotrek. – Chyba nie wierzysz w to jej gadanie? Jakie zakochał? Przecież Franek ma dopiero dziesięć lat. Czy wyście poszalały?
– No wiesz, to wcale nie jest tak mało – stwierdza Lilka. – Roman mi mówił, że jego starsza córka w takim wieku miała już pierwszą sympatię. Dzieci teraz szybko dorastają…
Argument chyba nie przemawia jednak do Piotrka, który w odpowiedzi mamrocze tylko coś nieskładnie na temat Romana. Marianka co prawda próbuje poprzeć przyjaciółkę, stwierdzając, że na maksa!, ale jedyny efekt jest taki, że udaje jej się opluć pół blatu okruchami ciasteczka. Lilka postanawia spróbować uderzyć z innej strony.
– Ale wiesz, dzisiaj to nawet dzwoniła do mnie pani Gonitwa, że Franuś jakiś taki rozkojarzony jest w szkole i w ogóle nie słucha… – rzuca więc. – Mnie się wydaje, że może być coś na rzeczy.
– Bieganina! – poprawia ją machinalnie Piotrek. – Też mi wymyśliłaś. Wiadomo, że jest rozkojarzony, bo od tygodnia nie myśli o niczym innym, tylko jak nas naciągnąć, żebyśmy mu kupili nowy komputer pod choinkę. Nie zachowuj się, jakbyś własnego syna nie znała.
– Naprawdę, Piotruś – prycha z dezaprobatą Lilka, widząc już ostatecznie, że mąż nie zamierza ustąpić. – Odrobina romantyzmu to nawet tobie by czasami nie zaszkodziła.
– O przepraszam cię bardzo. – Piotrek podnosi w końcu wzrok znad książki i przybiera tę swoją minę, przy której nigdy nie da się do końca stwierdzić, czy żartuje. – Akurat od romantyzmu to jestem ekspertem. Z literatury romantycznej miałem najwyższą ocenę na roku!



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 23:21, 03 Gru 2020    Temat postu:

Prompt trzeci: sledding, fandom: Ojciec Mateusz.

Tryptyk saneczkarski
(Bobsleje)
– …I właśnie dlatego trener nie mógł go tam widzieć, najzwyczajniej w świecie chciał mu zapewnić fałszywe alibi. A jak już to odkryliśmy, to dalej wszystko samo poskładało się w całość. Motyw przecież od początku znaliśmy, miał żal o krzywdę siostry i jej złamaną karierę, sposobności też mu nie brakowało. To nie mógł być nikt inny, sprawa jasna jak słońce – relacjonuje Mietek pewnym siebie tonem, całkiem jakby wcześniej ksiądz nie musiał mu tego trzy razy tłumaczyć.
Możejko kiwa z uznaniem głową.
– No, Mietek, jestem po wrażeniem – rzuca.– Naprawdę, popisowo poprowadzona sprawa. Jestem pewien, że nie pozostanie to niezauważane przy przydzielaniu awansów.
– A gdzie tam, ja to nie dla awansu… – kryguje się Mietek.
– Bez fałszywej skromności! – upomina go Możejko, a potem zamyśla się na chwilę. – Tylko dwie sprawy w tym wszystkim nie dają mi nadal spokoju. Jakim cudem reprezentacja Sandomierza właśnie jest na torze, skoro aresztowaliście jednego z ich zawodników? No i gdzie jest Mateusz, bo głowę bym dał, że jeszcze przed chwilą gdzieś tu się kręcił?
Mietek zerka ukradkiem w stronę toru bobslejowego.
– A to właściwie powiedziałbym, że szef nie wie jednej rzeczy, nie dwóch – oznajmia z zakłopotaniem. – Ksiądz Mateusz jest człowiekiem wielu talentów.
Możejko uśmiecha się cierpko.
– I zawsze musi mieć ostatnie słowo, jak widzę!

(Skeleton)
Marczak wchodzi na komendę, wymachując jakimś świstkiem papieru.
– Słyszeliście, chłopaki? – rzuca wesoło. – Wojewódzka organizuje zimową olimpiadę policjantów. Każde miasto może wystawić swoją drużynę.
– I co, startujemy? – pyta entuzjastycznie Wierzbicki.
– Ja to bym się widział w biathlonie – stwierdza rozmarzony Gibalski. – Zawsze lubiłem jeździć na nartach, no i wreszcie by zobaczyli, jakie mam sokole oko…
– Zapomnij – studzi jego zapał Paruzel. – Biathlon jest dawno zaklepany przez szefa.
– A same biegi narciarskie na pewno przypadną Ewie – dodaje Marczak. – Przecież trenuje to już o zeszłego roku, chyba chce zostać nową Justyną Kowalczyk…
– Wychodzi na to Gibal, że tobie zostaje skeleton – żartuje Wierzbicki. – Chyba że wolisz łyżwiarstwo figurowe?
Gibalski zastanawia się przez chwilę.
– Skeleton? To jest to takie, że się na sankach, głową w dół…? O, to nie ma mowy! Odbiło wam, chłopaki? Nie, jeszcze sobie coś połamię, a wtedy to Agatka mnie zabije…
– W takim razie zaczynaj już ćwiczyć piruety – radzi kpiącym tonem Marczak.
– Ej, a jakbyśmy tak wystawili drużynę hokejową? – proponuje Paruzel.
Pomysł spotyka się z powszechnym entuzjazmem, tylko Gibalski nadal nie jest przekonany.
– A tego to akurat nigdy nie lubiłem – skarży się. – Grałem parę razy i zawsze przegrywałem…
– Nie szkodzi. – Marczak macha lekceważąco dłonią. – Nikt tu nie jest mistrzem. Postawi się Mietka na bramce, to żaden krążek i tak już się nie zmieści!

(Sanki)
Pluskwa zrywa się z fotela, ale zaraz opada na niego z powrotem z jękiem zawodu, kiedy jego ulubiony zawodnik jednak nie osiąga wystarczająco dobrego czasu, by objąć prowadzenie. Natalia, która właśnie wynurzyła się z kuchni zwabiona hałasami, potrząsa głową z dezaprobatą.
– I co to za rozrywka, gapić się bezczynnie, jak obcy ludzie w telewizji na sankach jeżdżą? – pyta zrzędliwym tonem. – O, Emilkę byś lepiej na sanki wziął, zamiast tak siedzieć.
Pluskwa rzuca jej spojrzenie, jakby podejrzewał, że urwała się prosto z choinki.
– To są mistrzostwa świata, kobieto! – informuje z oburzeniem. – Nie jakieś tam jeżdżenie w telewizji. A z Emilą na wyścigi saneczkowe jesteśmy umówieni później, nie?
– Później to będzie ciemno – wytyka mu Natalia, wracając do przerwanego chwilę wcześniej polerowania szklanki.
– No i? – Pluskwa uśmiecha się niewinnie. – PlayStation to nie sklepik przy rynku, nie zamykają o piętnastej.
– PlayStation! – wykrzykują w zgodnym okrzyku triumfu Emilka i babcia, a Natalia tylko prycha z irytacją.
– Też mi coś!
– Nie złość się, Nacia – prosi ugodowo Pluskwa. – Nic ci na to nie poradzę. Na gotowaniu znasz się świetnie, ale na sporcie ni w ząb!



T.L.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Czw 23:22, 03 Gru 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Sob 1:13, 05 Gru 2020    Temat postu:

Prompt czwarty: holiday music, fandom: Ranczo.

Złe prezenty i dobre rady
Ksiądz Maciej dolał sobie herbaty i usadowił nieco wygodniej w rogu kuchennej ławy. Nie potrafił wyobrazić sobie lepszego sposobu spędzenia zimowego wieczoru – książka w jednej dłoni, parujący kubek w drugiej, niezmącony spokój i świadomość, że wszystkie nabożeństwa zostały już odprawione, a kartkówki z religii sprawdzone… I książka, czy wspominał już o książce? Pewnie tak, ale był to element tak nieodzowny, że warto było dla niego zaryzykować nawet powtarzanie się. Szczególnie w tę porę roku, kiedy…
Donośne trzaśnięcie drzwi sprawiło, że Maciej, oderwany gwałtownie od lektury i rozmyślań, o mało co nie zadławił się herbatą.
– Niech będzie pochwalony! – rzucił Pietrek, bezceremonialnie ostukując buty ze śniegu na środku kuchennej podłogi (pani Michałowa chyba by dostała ataku serca, gdyby to zobaczyła). – Ksiądz proboszcz je?
Maciej co prawda już od wielu miesięcy przebywał w Wilkowyjach i coraz lepiej rozumiał język zwykłych ludzi, ale i tak w pierwszym odruchu chciał wyrazić zdumienie, że pora obiadowa minęła już dawno, a do kolacji też pozostało sporo czasu. W ostatniej chwili ugryzł się w język, uświadamiając sobie swoją pomyłkę.
– Jest. Ale pomaga pani Michałowej rozwieszać lampki w ogrodzie – odparł niepewnie i machnął niezgrabnie ręką gdzieś w kierunku, gdzie dwa pomieszczenia dalej znajdowały się drzwi tarasowe. – A w jakiej sprawie pan przyszedł? Może ja mógłbym jakoś…?
Przynajmniej w ten sposób mógłby się na coś przydać. Jeżeli cokolwiek – oprócz najścia niespodziewanego gościa oczywiście – psuło Maciejowi perfekcyjny wieczór, to wspomnienie o tym, jak sam został przegoniony od dekorowania balustrady tarasu. Niepotrzebna im była kolejna awaria prądu, tak twierdziła pani Michałowa.
– Czemu nie – zgodził się ochoczo Pietrek. – Ksiądz to zawsze je ksiądz, nieważne który, nie?
– No… Tak. Chyba tak – potaknął ostrożnie Maciej, nieprzekonany, czy rozmówca oczekiwał od niego jakiejkolwiek odpowiedzi
– I tak sobie pomyślałem, że kto lepiej jak ksiądz będzie wiedział, co w święta wypada, a co nie? – ciągnął Pietrek, wyraźnie zadowolony ze swojego toku rozumowania. – No przecież, że nikt!
– Ale o co dokładnie chodzi, panie Pietrku? Bo chyba nie do końca rozumiem – rzucił Maciej przepraszającym tonem.
Prawdę mówiąc, nie rozumiał ani trochę. Z każdą chwilą coraz bardziej wątpił w swoją znajomość języka Wilkowyj.
– No o prezenty przecież! – oznajmił Pietrek beztrosko. – Bo moja Jola to mówi, że to nie wypada, żeby byle co i co roku to samo kupywać, i że dość ma już tych bibelotów i fatałaszków. I że powinienem coś specjalnego dla niej i dla dzieciaków przygotować. A ja całkiem ni wiem co!
Maciej miał niejasne wrażenie, że ksiądz proboszcz na jego miejscu odprawiłby Pietrka z kwitkiem, komentując, że z takimi pytaniami to do sklepu trzeba, a nie do księdza. On sam jednak nie osiągnął jeszcze podobnego stopnia asertywności – i szczerze wątpił, by kiedykolwiek miało mu się to udać. Zresztą coś w jego sercu buntowało się stanowczo przeciwko odmówieniu pomocy komuś, kto o nią prosił – nawet jeżeli była to pomoc w całkowicie błahej sprawie.
– Cóż, pana żona ma dużo racji – zaczął więc z wahaniem. – Święta to wyjątkowy czas i kupowanie bliskim pierwszego lepszego prezentu trochę tę wyjątkowość deprecjonuje. Umniejsza – poprawił się szybo, widząc zagubioną minę Pietrka. – Sama tradycja obdarowywania prezentami na Boże Narodzenie sięga wprost do czasów biblijnych, jest nawiązaniem do darów, które Trzej Królowie przynieśli nowonarodzonemu Jezusowi. Dlatego to, co my ofiarowujemy naszym rodzinom i przyjaciołom z tej okazji, powinno płynąć prosto z serc.
– Aha – rzucił Pietrek i umilkł na moment. – To chyba nie rozumiem.
Maciej westchnął w duchu. W tym przypadku najwyraniej miniaturowy wykład nie wystarczy do rozwiania wątpliwości, potrzebna była raczej konkretna rada. A w tym niestety mógł się okazać jeszcze mniej przydatny niż ksiądz proboszcz. Sam co prawda uwielbiał kupować prezenty, co roku poświęcał tej kwestii mnóstwo uwagi i jego podarki, Bóg mu świadkiem, płynęły prościutko z serca – tyle że z jego serca, a więc kupowane były w księgarniach i antykwariatach. A coś podpowiadało mu, że znalezienie tam czegoś odpowiedniego dla pani Joli byłoby raczej trudnym zdaniem.
Zamyślił się na chwilę.
– Bo to nie chodzi o to, żeby koniecznie wydać na prezent mnóstwo pieniędzy albo najpiękniej go zapakować. Chociaż można. Oczywiście. Ale bardziej rzecz w tym, żeby pokazać swój wysiłek i to, że się o obdarowanej osobie myślało – podjął jeszcze jedną próbę. – O, wiem. Przecież pan, panie Pietrku, śpiewa, prawda? I pani Jola również. To jest wasza wspólna pasja. Dlaczego więc nie napisze pan specjalnie dla niej piosenki, może w tematyce świątecznej? Gdyby to jeszcze nagrać, to by była piękna pamiątka – spłynęło na niego nagłe olśnienie.
Pietrek wyglądał, jakby miał zaraz podskoczyć do góry z radości.
– O mamuńciu! – zwołał. – To je genialny pomysł. Napiszę taką naszą disco-kolędę, tego jeszcze nigdzie nie grali! A potem nagramy to razem z Jolą i hicior będzie taki, że te Last Christmas to się mogą schować. W każdym radiu nas będą puszczać w te święta! – stwierdził rozentuzjazmowanym tonem. – Jola będzie zachwycona. Okropnie księdzu dziękuję! Ksiądz to je taki mądry, że szok normalnie. – Poklepał Macieja jowialnie po ramieniu i wymaszerował z kuchni równie nagle, jak się w niej zjawił.
Maciej opadł z powrotem na ławę i zapatrzył się w przestrzeń. Nim zdążył się całkiem pozbierać, do kuchni zajrzał ksiądz proboszcz, nadal w czapce na głowie i z twarzą zaczerwienioną od mrozu.
– O, tu ksiądz sobie siedzi? – zagadnął wesoło i, dostrzegłszy imbryk z herbatą, ruszył w stronę szafki, by przynieść sobie filiżankę. – Co to za mina? Wygląda ksiądz, jakby ducha zobaczył.
Maciej odrobinę tak się właśnie czuł – konkretnie jakby ukazał mu się duch przyszłych świąt Bożego Narodzenia. Przy złym obrocie sprawy może nawet tych najbliższych.
– Chyba chciałbym się wyspowiadać, proszę księdza – poinformował.
– Wyspowiadać? – Proboszcz zaśmiał się dobrotliwie. – Teraz? Coś się stało, synu?
Maciej pokiwał głową.
– Obawiam się, że popełniłem ciężki grzech – odparł z westchnieniem. – Zbrodnię nawet. Przeciwko muzyce.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Nie 2:54, 06 Gru 2020    Temat postu:

Prompt piąty: candy canes, fandom: Booklyn 99 (debiut fandomowy!).

Choinkowe słodkości
Rosa obrzuciła krytycznym spojrzeniem na wpół udekorowane drzewko, stojące na środku posterunku.
– Jakaś łysa ta wasza choinka – oceniła bezlitośnie. – Podoba mi się.
Amy westchnęła z frustracją.
– Przecież wiadomo, że to jeszcze nie wszystko – zapewniła. – W wolne miejsca zawiesimy cukierki choinkowe, a na wierzch pójdą srebrne łańcuchy, ale je będzie można zawiesić oczywiście dopiero na koniec. O, tak to mniej więcej będzie wyglądało. – Podsunęła Rosie pod nos narysowany kolorowymi zakreślaczami schemat świątecznego drzewka.
– Spoko. – Rosa nie zaszczyciła rysunku nawet przelotnym spojrzeniem. – To czemu nie wieszasz tych swoich cukierków?
– A to jest bardzo dobre pytanie – oznajmiła Amy z irytacją w głosie. – Otóż, nie możemy zawiesić cukierków, ponieważ ich nie mamy. Jake miał je przynieść, ale póki co nie raczył się zjawić, mimo że powinien być tu godzinę temu.
– Pewnie zaspał – rzuciła lekceważąco Rosa. – Albo coś ciekawszego odciągnęło go od drogi do pracy, jak zawsze. Olej cukierki, najwyżej później się dowiesi coś na ich miejsce – doradziła.
Amy nie zamierzała jednak tak łatwo zrezygnować z raz powziętego planu.
– O nie, cukierki muszą być. Bez nich upada cała moja koncepcja!
– Cukierki to podstawa – poparł ją sierżant Jeffords. – Terry kocha cukierki choinkowe!
Dalszą dyskusję przerwał sygnał otwierania drzwi do windy. Jake, krokiem dość niespiesznym jak na kogoś tak znacząco spóźnionego, wmaszerował na posterunek.
– Nie uwierzycie, co się…
– Nieważne, potem nam powiesz! – Amy przerwała mu nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Gdzie masz te cukierki?
Jake przybrał naburmuszoną minę.
– Przecież właśnie o tym mówię! – oświadczył. – Nie mam ich. Obszedłem wszystkie sklepy w okolicy i w żadnym nie mieli ani jednego marnego cukierka!
Amy jęknęła głucho.
– Jak to możliwe? I czemu nie powiedziałeś wcześniej? Przecież moglibyśmy zawczasu wymyślić jakiś plan B! A teraz, jak już wszystko przygotowane…?
Jake rzucił jej spojrzenie, jakby sama właśnie urwała się z ubieranej choinki.
– A skąd niby miałem wcześniej wiedzieć, że ich nie będzie? – spytał.
– Moment, czy ty próbujesz mi powiedzieć, że chciałeś je kupić dzisiaj? Na ostatnią chwilę? – oburzyła się Amy.
– No a kiedy? Przecież kazałaś je przynieść właśnie na dzisiaj, Ams – odparł niewzruszony Jake.
– Ale przygotować je mogłeś wcześniej! – upierała się Amy, wyraźnie wytrącona z równowagi. – Przecież to oczywiste, że dzisiaj mogło już ich nie być! Każda statystyka pokazuje, że sprzedaż cukierków choinkowych wzrasta od razu po Święcie Dziękczynienia, a swoje apogeum osiąga w drugim tygodniu grudnia, a mamy już tego tygodnia środek, logicznym więc jest, że…
– Ble, kujońska drama – wymamrotała Rosa, wchodząc jej w słowo. – Idę do garażu. Nie szukajcie mnie.
– Słuchaj, to nie ma nic wspólnego ze zwykłymi ludźmi wykupującymi cukierki. – Jake wykorzystał fakt, że wyjście Rosy zdekoncentrowało Amy na moment. – Mówię ci, za tym kryje się coś więcej. W każdym, dosłownie w każdym sklepie mówili mi, że przed momentem sprzedali ostatnie. To za duży zbieg okoliczności. Musimy tylko wymyślić, kto mógłby stać za taką podłością…
Amy nie była do końca przekonana do jego teorii spiskowej, ale postanowiła dać jej chociaż szansę. Powiodła wzrokiem wokoło w poszukiwaniu inspiracji.
– Właściwie to jeśli chodzi o jedzenie, zawsze mamy podejrzanych pod ręką, prawda? – mruknęła.
Jake podążył za jej spojrzeniem, które spoczęło na Hitchcocku i Scullym. Zamyślił się na moment.
– Nie, to nie oni. – Potrząsnął w końcu głową. – Gdyby to była ich robota, wszędzie tu byłoby pełno lepkich śladów. Fuj. – Wzdrygnął się na samą myśl.
– Chyba masz rację – westchnęła Amy. – Ale jeśli nie oni, to kto?
– Ja na pewno nie – wtrącił Boyle, który chyba tylko czekał na swoje pięć minut. – My, Boyle’owie, nigdy nie kupujemy cukierków choinowych. Robimy je zawsze sami, z oblepianego na…
– Wystarczy, Charles – przerwał mu pospiesznie Jake. – Serio, nie chcemy znać szczegółów.
– Jak wolisz – zgodził się potulnie Boyle, choć minę miał wyraźnie rozczarowaną. – W każdym razie ja z tymi marnymi sklepowymi wyrobami nie mam nic wspólnego.
– Na mnie też nie patrzcie – zapewnił sierżant. – Terry kocha cukierki, ale ich nie kupuje. Wyglądają tak dobrze, że aż nie można się powstrzymać, żeby je zjeść, zamiast powiesić na choinkę. A Terry musi trzymać dietę.
– W takim razie kto, skoro nikt tutaj? – zamyślił się Jake. – Przecież ten ktoś musiał znać nasze plany, to wszystko wyraźnie było wymierzone przeciwko nam…
– Zgadza się.
Drzwi gabinetu Holta otworzyły się z rozmachem i kapitan stanął w progu, trzymając pokaźni karton pełen choinkowych łakoci.
– To pan, sir?! – zdumiał się Jake.
– Tak.
– A-ale dlaczego? – pisnęła Amy z miną, jakby miała zaraz się rozpłakać. – Czy to było przeciwko mojej choince? Chciał mi pan przekazać, że powinnam zająć się konstruktywną pracą, a nie marnowaniem czasu na dekoracje?
– Nie.
– Chciał pan dać mi nauczkę, bo zawsze zostawiam wszystko na ostatnią chwilę? – podjął zgadywankę Jake.
– Nie.
– To czemu?!
– Bo nienawidzę cukierków na choince – oznajmił obojętnym tonem Holt. – Mają zupełnie nieforemny kształt i stwarzają zagrożenie, jeśli próbuje przechować się je na następny rok.
– Ale skoro ich pan nienawidzi, to po co ich pan tyle kupił? – drążył dalej Jake.
– Domyśl się, Peralta – zażądał Holt i ostentacyjnie odgryzł fragment jednego z cukierków. – To raczej nie przekracza twoich zdolności detektywistycznych.
Obrócił się na pięcie i zniknął z powrotem w swoim gabinecie.
– No to koniec – oznajmiła załamana Amy. – Jeżeli to kapitan wykupił cukierki, to możemy być pewni, że zadbał, żebyśmy nie znaleźli ich nigdzie.
– Zawsze mogę przygotować trochę cukierków według mojej rodzinnej receptury – zaoferował się Boyle. – Na pewno będą…
– Nie, Charles, to nie jest opcja. I nigdy nie będzie, nie wracajmy do tego tematu – zaprotestował Jake. – Zresztą czekajcie, mam lepszy pomysł!
– Jaki? – spytała Amy z nadzieją w głosie.
– Genialny – ocenił z zadowoleniem Jake, przypatrując się stojącemu po ścianą automatowi na słodycze. – I co do natury rzeczy nawet zgodny z twoim choinkowym planem!



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Pon 2:28, 07 Gru 2020    Temat postu:

Prompt szósty: tree, fandom: Planeta Singli (bo przecież to się aż samo prosi, wszak druga część dzieje się w święta).

Gwiazdkowe katastrofy
(Ania)
To się nie miało prawa udać, Ania mówiła to przecież od samego początku. Wigilijny program rozrywkowy na żywo? Kto by coś takiego w ogóle oglądał? Dobrze, zgoda, właściwie to każdy. Sama pewnie z przyjemnością rzuciłaby na coś podobnego okiem po skończonej wigilijnej kolacji, gdy prezenty są już rozparkowane, pochłonięcie choćby pierożka więcej niemożliwe, a do pasterki jest jeszcze mnóstwo czasu. Ale ona po drugiej stronie ekranu? To było właśnie to największe nieporozumienie. Mogła się założyć o wszystko, że nikt nie będzie zainteresowany oglądaniem show prowadzonego przez jąkającą się ze zdenerwowania nauczycielkę muzyki, nieudolnie udającą, że nie ma ochoty zadźgać swojego partnera najbliższym soplem sztucznego lodu.
Tak samo jak nikt nie będzie miał raczej ochoty oglądać występu jej uczniów – z każdą chwilą Ania coraz boleśniej uświadamiała sobie, że dzieci zostały zaproszone do programu tylko po to, by i ją przekonać do udziału. Bo choć były kochane, wspaniałe i cudowanie utalentowane – to jednak były tylko grupą dziesięciolatków, a to, co było oszałamiające na szkolnym przeglądzie piosenki, niekoniecznie takie samo wrażenie robiło w profesjonalnej telewizji. Zresztą o czym ona w ogóle mówiła? Żeby do jakiegokolwiek występu na żywo doszło, najpierw wszyscy musieli przeżyć w dobrym zdrowiu próby, a obawiała się, że upilnowanie podopiecznych stawało się coraz bardziej niewykonalne.
Zresztą już chyba czegoś nie dopatrzyła, bo dwoje dzieci stało właśnie przed nią z bardzo nieszczęśliwymi minami.
– Co się stało, Grzesiu? – zaniepokoiła się.
– On nie może mówić – poinformowała towarzysząca chłopcu koleżanka. – Ma zapalenie gardła. Tak jego mama napisała na kartce do pani, proszę pani.
Ania nawet nie zamierzała się zastanawiać, dlaczego dzieci postanowiły jej to zreferować, zamiast wręczyć do przeczytania kartkę, skoro jakaś była. Za długo pracowała już jako nauczycielka, by dziwić się podobnym drobiazgom.
– Biedactwo! – westchnęła zamiast tego ze współczuciem. – Może w takim razie powinieneś iść do domu i ominąć dzisiejszą próbę? Do wigilii tylko trzy dni, musisz przecież zdążyć wydobrzeć…
– Na pewno nie zdąży – oznajmiła z przekonaniem Marysia. – Tak jest napisane na kartce. Ale i tak chciałby wystąpić, bardzo, bardzo!
Grześ pokiwał entuzjastycznie głową na potwierdzenie słów koleżanki.
– To też jest napisane na kartce? – zdziwiła się Ania.
Dzieci rzuciły jej spojrzenie, jakby zadała właśnie najgłupsze pytanie na świecie.
– Nie, to Grześ napisał mi na messangerze – poinformowała w końcu Marysia. – Wymyśli coś pani, żeby mógł wystąpić? Bardzo prosimy!
Ania zamyśliła się głęboko. Gdyby to było takie proste… Prawdę mówiąc, powinna odesłać chłopca do domu – jeszcze tego brakowało, żeby rozchorował się przez jej lekkomyślność na dobre albo pozarażał inne dzieci. Ale przecież nie mogła tego zrobić, to by złamało Grzesiowi serce, a łamanie dziecięcych serc, zwłaszcza tuż przed świętami, to była ostatnia rzecz na jaką miała ochotę.
Zresztą może jakaś mała epidemia wyszłaby wszystkim na dobre, Ania miałaby przynajmniej realny powód, by odwołać występ dzieci i samej wycofać się z prowadzenia programu. To drugie miała zresztą momentami ochotę zrobić i bez żadnego pretekstu, przytłoczona po prostu świadomością nieuniknionej katastrofy – za każdym jednak razem powstrzymywała ją myśl, że tego z kolei nie mogła zrobić Marcelowi, kochanemu, lojalnemu Marcelowi, na którego mogła liczyć w tak wielu kryzysowych sytuacjach, że popsucie mu wymarzonego show byłoby zbrodnią niemal równie okropną jak łamanie dziecięcych serc.
To, i może jeszcze odrobinę ta sama głupia przekora, która w pierwszej kolejności kazała jej się zgodzić. Bo kiedy patrzyła na Tomka, zadowolonego z siebie i czującego się w tym całym rozgardiaszu jak ryba w wodzie… Nie ma mowy, nie mogła dać mu tej satysfakcji. Skoro on przechadzał się po studiu z miną, jakby miał cały świat pod kontrolą, to ona nie zamierzała być gorsza (tak samo jak nie zamierzała się zastanawiać, czemu opinia Tomka w ogóle ją tak bardzo nadal obchodziła, jeszcze nie).
– To jak, proszę pani? – przypomniała o sobie Marysia.
Ania przywołała na twarz pokrzepiający uśmiech.
– Coś wymyślmy, kochanie – zapewniła.
Nie wiedziała jeszcze co, ale nie mogło być inaczej. Choćby wszystkie dzieci miały zaniemówić i zamiast kolęd zaprezentować pantomimę, dajmy na to, o drzewach.

(Marcel)
To był jeden wielki dramat. Nie, nie dramat, to absolutnie za mało powiedziane. Tragedia i katastrofa, to zdecydowanie lepsze określenie. Marcel nie miał pojęcia, jak mógł kiedykolwiek sądzić, że to wszystko się uda. Oczywiście, dalej uśmiechał się do wszystkich i z entuzjazmem zagrzewał do wytężonej pracy na ostatniej prostej (prostej? To nawet nie była równia pochyła, to była wyboista droga, po której spadało się na łeb, na szyję), ale jego własna wiara w sukces topniała jak śnieg na warszawskich chodnikach. Zbyt wiele rzeczy mogło się nie udać.
Nie, wróć! Wiele rzeczy to mogło się nie udać w każdym programie – przecież nikt nie mógł nigdy dać gwarancji, że widzowie w ogóle zechcą włączyć telewizory i że show nie okaże się spektakularną klapą. A tu nie chodziło o to, co mogło pójść nie tak. Tu chodziło o te kłody, które złośliwy los postanowił rzucać Marcelowi pod nogi na każdym kroku – dyrektora stacji postanawiającego, że koniecznie muszą zatrudnić w programie brazylijskie tancerki (stroje reniferów nie były jeszcze nawet w pełni gotowe), Anię zacinającą się na każdym słowie, gdy tylko przypominała sobie, że jest przed kamerą, dyrektora stacji postanawiającego, że koniecznie muszą pokazać brylującego na YouTube’ie psa – pogromcę balonów, Tomka tak perfekcyjnie udającego spokój i dobry humor, że należało tylko czekać na wybuch, dyrektora stacji postanawiającego, że trzeba koniecznie wykorzystać dekoracje z jeleniami, które zostały po jakimś odwołanym festiwalu kabaretowym, rozkapryszoną gwiazdkę popijającą nieustannie swoje herbatki, po których niszczyła w czasie prób dekoracje szybciej niż Marcel zdążył je zamawiać (jej ostatnią ofiarą padły jelenie, tyle dobrego), dyrektora stacji postanawiającego…
Ten ostatni miał chyba jakąś nową kłodę do dorzucenia, bo właśnie wkroczył do studia z wyjątkowo zadowoloną z siebie miną.
– Marcel, mam dla ciebie świetną wiadomość!
Nie zwiastowało to niczego dobrego, Marcel postanowił więc zapobiegawczo się nie odzywać. Co zresztą mógłby powiedzieć? Na pomysły dyrektora i tak nie było rady.
– No, chłopcy, gdzie się podziewacie? – rzucił dyrektor przez ramię. – Zaraz zobaczysz, znaleźliśmy w magazynie coś wprost idealnego do naszego programu.
Marcel już zaczynał formułować w myślach jakąś gorzką ripostę na temat naszego programu, której i tak nigdy by nie wypowiedział na głos – wszystkie myśli rozpierzchły się jednak w popłochu, gdy w progu ukazało się dwóch magazynierów z wielkim wózkiem, na którym piętrzyła się sterta okazałych niebieskich choinek. Nie, nie niebieskich – wściekle chabrowych, w odcieniu, jakiego w swojej palecie nie powstydziłby się najbardziej zbzikowany przedstawiciel sztuki nowoczesnej.
– A-ale co to jest? – zdołał tylko wyjąkać Marcel.
– Jak to co? Choinki! – oznajmił wesoło dyrektor. – W sam raz do wigilijnego show.
Marcel westchnął w duchu. I to właśnie miał na myśli mówiąc, że nie było najmniejszych szans na sukces.
Zresztą czy ten sukces był w ogóle jeszcze potrzebny? Nawet gdyby Beata rozprawiła się na kolejnej próbie również i z choinkami, a on opanował każdy kolejny nadciągający kryzys – co dobrego by z tego przyszło? Program, w którym prowadzący będą udawać, że za sobą przepadają, występujący udawać, że wszystko to ma sens, a widzowie udawać, że to w ogóle ich obchodzi. W święta. Co też strzeliło mu do głowy, że na coś takiego wpadł...
A potem… Potem będzie tylko gorzej, bo potem wszyscy będą mogli przestać udawać. Tomek wyjedzie na zawsze, hen za ocean, gdzie znajdzie i nowych producentów, i nowych przyjaciół. Ania, kiedy przełamie lęk przed kamerą, pewnie zostanie nową gwiazdą ich telewizji – może poprowadzi coś razem ze swoimi uczniami, przecież wyuczyła ich cudownie, o ten jeden punkt programu Marcel był całkowicie spokojny (nawet jeśli jedno z dzieci było aktualnie przebrane za drzewo) – a władze stacji już zadbają, żeby nie pomagał jej nikt związany z tą świąteczną katastrofą, nawet jeśli wcześniej sama o to nie zadba (a mówiąc szczerze miała ku temu wszelkie powody – w jej oczach był przecież głównie nieodzownym dodatkiem do Tomka). A Marcel zostanie bez przyjaciół, bez kariery, tylko z tymi choinkami na stanie…
A tak, byłby zapomniał o tych chabrowych nieszczęściach.
– Ale one są niebieskie, szefie – wytknął najbardziej uprzejmym tonem, na jaki było go stać. – Nie sądzi pan, że to trochę…
– Wymyślisz coś, Marcel! – oznajmił pogodnie dyrektor. – W końcu to ty tu jesteś kreatywny, tak?
Niby tak. Marcel poprawił w zamyśleniu wzorzystą muszkę. Nie było chyba innego wyjścia, jak coś wymyślić, prawda? W tej i w innych sprawach. W końcu nie takie rzeczy jak bezsensowne koncepcyjnie show i sypiące się związki przyjaciół zdarzało mu się już składać w całość. Być może faktycznie to wszystko nie miało szansy się udać – ale on nie zamierzał przestać się starać, dopóki nie przekona się o efekcie na własne oczy.

(Tomek)
Całe to show tak bardzo dążyło do zagłady, że Tomek właściwie dobrze by się bawił, gdyby nie szkopuł, że sam był w to wplątany po uszy. Serio myśleli kiedyś, że to się może udać? Pewnie mogło, ale nie w tym wszechświecie. Może w jakimś alternatywnym, gdzie kierownictwo stacji w końcu słuchałoby, co ma do powiedzenia Marcel, zamiast zajmować się odpowiednio: cholera wie czym (dyrektor), podlizywaniem się przełożonemu (wicedyrektorzy) i podrywaniem swoich tymczasowo pracownic (właściciel stacji).
Dobra, niech będzie – to ostatnie wkurzało Tomka najmocniej. Nie było właściwie ani jednej przerwy w próbach, w czasie której ten irytujący typ nie pałętałby się im po studiu, próbując przypodobać się Ani. A to kawki, a to obiadki, prezenciki, bileciki… Co on myślał, że ją kupi? Pewnie miał szanse większe niż ktokolwiek, zarabiał w końcu kosmiczne pieniądze na tych swoich aplikacjach (niech piekło pochłonie Planetę Singli razem ze wszystkimi rozszerzeniami) – co nie zmieniało faktu, że to skrajnie bezczelna strategia. I co gorsze, póki co chyba całkiem skuteczna. Albo strategia, albo to granie rycerza na białym koniu, w końcu właśnie to się Ani zawsze marzyło. A Tomek musiał przyznać – przynajmniej sam przed sobą, jeśli nie przed całym światem – że to patrzenie, jak jej marzenie w tej kwestii się spełnia, odbierało mu całą radość z obserwowania, jak świat wokół płonie. Gdyby nie to, byłoby całkiem zabawnie, nawet jeśli był częścią tego programu. Cóż, może jeszcze byłoby mu trochę szkoda Marcela, ale Marcel przecież zawsze jakoś sobie poradzi.
Tak jak w tym momencie radził sobie na przykład z tymi nieszczęsnymi niebieskimi choinkami. W pół godziny wyczarował skądś tonę zielonych łańcuchów (zielonych! Kto by pomyślał, że takie w ogóle robią? Tomek był pod wrażeniem tego dowodu na nieskończoną potęgę komercji) i właśnie dyrygował dwoma technikami, którzy uczepieni drabin, szczelnie owijali świąteczne drzewka odpowiednim kolorem.
– Zdolny ten nasz Marcel, trzeba przyznać. – Dyrektor stacji zbliżył się tak niepostrzeżenie, że Tomek prawie podskoczył na dźwięk jego głosu. – Tylko o co to chodzi z tymi jego ubraniami? A to codziennie inna muszka, a to koszula w jakieś wzorki, jeszcze te kolczyki w uszach… Zwróciłeś uwagę? – zagadnął tonem jowialnego żartu.
A mówią, że kretynów na kierowniczych stanowiskach już w dzisiejszych czasach się nie zatrudnia.
– Bo to jest coś, czego i tak pan nie zrozumie – rzucił Tomek odruchowo. – To jest styl.
Kiedy przemyślał sprawę stwierdził, że chyba nie powinien był tego mówić – problem w tym, że przemyślał dużo później niż słowa same opuściły jego usta. I teraz nie pozostawało mu nic innego jak czekać na efekty. Bo wycofywać się nie zamierzał – jak już się w życiu łamało zasady, to trzeba było to przynajmniej robić z przekonaniem.
Zresztą tych wszystkich zasad było ostatnio zdecydowanie za dużo jak na gust Tomka. Przecież zawsze żył improwizacją, a nagle, im bliżej programu, tym więcej sztywnych reguł go ograniczało – były zasady Marcela, może i całkiem sensowne (i błagam, nie nazywaj dyrektora kretynem. Wiem, że nim jest, ale nie musisz mu tego uświadamiać, okej? Nie zanim nie wypłaci nam honorariów), były zasady Ani, będące właściwie zupełną oczywistością (zero trzymania się za rękę i w ogóle zero dotykania się poza kamerą. I absolutnie, pod żadnym pozorem nie ma mowy o jakimś całowaniu!), były zasady stacji, w sumie do przewidzenia (trzymaj się scenariusza, a jeśli już będziesz mówił coś od siebie, to pamiętaj, że nadajemy to przed dwudziestą drugą, tego będą słuchać emeryci!) i były jego własne zasady (punkt pierwszy: udawanie przed samym sobą, że ma wszystko pod kontrolą, Ania nic go już nie obchodzi, punkt drugi: udawanie tego przed całym światem)… Niedługo będzie ich tyle, że będzie mógł się nimi okręcić jak te nieszczęsne niebieskie choinki łańcuchami. Albo oblepić jak bałwan śniegiem.
Skoro już o bałwanach mowa, to jeden postanowił chyba wydać łaskawy wyrok.
– Dobre! Naprawdę niezłe są te twoje żarty. – Dyrektor klepnął go entuzjastycznie po plecach. – Tylko wiesz, w programie chyba nie będziemy mieć żadnych ludzi w głupich mikołajowych strojach ani niczym takim, raczej same gustowne, więc nie bardzo będzie jak to wykorzystać… Myśl dalej, na pewno wymyślisz coś równie dobrego!
Tomek wzruszył ramionami. Równie dobrych tekstów to on miał na pęczki – gorzej z okazjami do ich wygłaszania. Ale to nic, skoro to mu uszło płazem, to może jeszcze nie wszystko stracone. Może w końcu uda mu się odzyskać w tym wszystkim odnaleźć i przestać się miotać, a wtedy kto wie, co życie przyniesie? Oprócz wigilijnej katastrofy na żywo, oczywiście.




T.L.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Pon 23:38, 07 Gru 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Wto 0:20, 08 Gru 2020    Temat postu:

Prompt siódmy: joy, fandom: Galavant.
(Piosenkę Sida należy śpiewać oczywiście na melodię Have a holly jolly Christmas.)


Istota świąt
Niech te święta będą piękne,
Tak szczęśliwe jak się da,
Nawet jeśli śniegu brak,
Niech otuli radość nas!
Niech te…
Sid urywa tak gwałtownie, że Galavant aż rzuca mu z ukosa zaciekawione spojrzenie.
– Czy to będzie przedwczesna nadzieja, jeśli pomyślę, że nadwyrężyłeś w końcu głos i na tym zakończysz dzisiejsze kolędowanie? – rzuca ostrożnie.
– Faktycznie trochę przedwczesna, sir. – Struny głosowe Sida najwyraźniej nadal mają się dobrze. – Nie, po prostu tak mi przyszło do głowy… Z czego my się właściwie cieszymy w te święta?
Galavant wzrusza lekceważąco ramionami.
– Na pewno nie z liczby piosenek, które na ich temat powstały – stwierdza.
– Nie, nie to miałem na myśli. – Sid potrząsa głową. – W takim bardziej ogólnym sensie. Bo ubieramy choinki, przygotowujemy prezenty, śpiewamy…
– Ty śpiewasz – zaznacza Galavant pospiesznie. – Mnie w to nie mieszaj.
– …Śpiewamy - nie ustępuje Sid. – I spełniamy te wszystkie inne tradycje, które oczywiście, są całkiem miłe, tylko… Po co one w ogóle są?
Galavant zastanawia się przez moment.
– Zabawne, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałem – przyznaje w końcu. – A na dobrą sprawę masz rację, nikt nigdy nie powiedział, co właściwie upamiętniamy w święta.
– Dokładnie! – potakuje entuzjastycznie Sid, zadowolony, że choć raz został potraktowany poważnie. – Całkiem jakbyśmy świętowali sam fakt, że są święta. A to przecież zupełnie bez sensu…
– Rzeczywiście – stwierdza Galavant, nadal zamyślony. – Ale jeszcze nic straconego, może w następnym odcinku to wyjaśnią?



T.L.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Wto 0:21, 08 Gru 2020, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Śro 1:27, 09 Gru 2020    Temat postu:

Prompt ósmy (pod, powiedzmy, spoilerem, bo niech tekst mówi tym razem sam za siebie najpierw): snowball fight, fandom: Forever.

Przesłuchanie
Mike westchnął ciężko. Jakby mało było tego, że Karen wyjechała w delegację, zostawiając mu cały dom na głowie, a przestępcy chyba się zmówili, postanawiając uczynić grudzień miesiącem z najwyższym współczynnikiem przestępstw w tym roku, to jeszcze na sam koniec dnia, gdy dawno miał już być zajęty gotowaniem kolacji, przyszło mu nagle przesłuchiwać podejrzanego. Wyjątkowo zawziętego podejrzanego, trzeba nadmienić, którego jedyną strategią było najwyraźniej uporczywe milczenie. Mike najchętniej dawno by się już poddał i odłożył dalsze śledztwo na następny dzień, ale jego sąsiedzi, których dotyczyła ta sprawa, naciskali, by wszystko zostało wyjaśnione jak najszybciej. Cóż więc było robić?
– Słuchaj, jeśli nie chcesz nic mówić, to nie mów – Mike podjął jeszcze jedną próbę. – Ale pamiętaj, że wtedy porozmawiamy sobie jeszcze dzisiaj z twoim wspólnikiem. A on, jestem o tym przekonany, od razu nam wszystko wyśpiewa, większość winy zrzucając na ciebie. Więc chyba bardziej opłaca ci się powiedzieć nam prawdę, co?
– Jeśli pójdziesz na współpracę, to na pewno wyrok będzie łagodniejszy – poparła go Jo. – Ani się obejrzysz, a będzie po karze. A jeśli dalej będziesz obstawał przy swoim…? Raczej nie chciałabym być w twojej skórze.
Mike pokiwał z namysłem głową.
– Szczególnie że przy takich niepełnych informacjach możemy różnie to wszystko zakwalifikować…
– Najlepiej by było, gdybyśmy wezwali na miejsce Henry’ego – szepnęła Jo, na tyle teatralnie, by na pewno usłyszał ją nie tylko Mike. – Z pewnością trochę rozjaśniłby nam sprawę, a przy okazji pewnie znalazłby dowody paru innych wykroczeń, więc doszłyby jakieś dodatkowe zarzuty. Co prawda jest na urlopie, ale chyba nigdzie nie wyjechał…
– A po co od razu Henry? Na tego tu gagatka na pewno wystarczą łatwiejsze metody. – Mike machnął lekceważąco dłonią w stronę przesłuchiwanego. – Doktorek niech sobie odpoczywa, a my wystarczy, że wypytamy dobrze wszystkich świadków, może nawet ktoś ma przy drzwiach monitoring…?
Podejrzany miał chyba faktycznie więcej niż jedną winę na sumieniu, bo perspektywa odnalezienia obciążającego go nagrania w końcu skłoniła go do przerwania milczenia.
– Dobrze, już dobrze wszystko powiem! – zgodził się, zaplatając ramiona na piersi i całym ośmioletnim sobą demonstrując poczucie głębokiego pokrzywdzenia. – Ale pamiętaj, ciociu, co obiecałaś, mamy dostać mniejszą karę! No bo, tak, to myśmy to okno wybili. Ale to był przypadek, słowo! Rzucaliśmy się tylko śnieżkami. Skąd mieliśmy wiedzieć, że ta szyba jest taka słaba?



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 23:43, 10 Gru 2020    Temat postu:

Prompt dziewiąty: family, fandom: Peaky Blinders.
Żeby nie było za słodko...


Rodzinne święta
To przecież jego rodzina, przypomina mu ciągle Lizzie, całkiem jakby sądziła, że mógł przypadkiem o tym zapomnieć w natłoku wielkomiejskich zajęć. W dodatku są święta, więc chociaż przy tej okazji, chociaż dla Charliego, powinien w końcu znać swoich kuzynów… Tommy po raz kolejny zbywa argumenty wzruszeniem ramion. Rodzina? To, że łączą go z kimś więzy krwi nie musi od razu ich czynić rodziną. Nawet w pieprzone święta.
Rodziną może kiedyś byli, w Small Heath, nim opuścili dom (opuściłeś dom dużo wcześniej, Thomasie Shelby, szepcze głos z tyłu głowy, kiedy szedłeś na wojnę. I nigdy nie wróciłeś). A teraz?
Teraz John strzela do kaczek (kiedyś pluł na takie burżuazyjne zabawy, jeśli idziesz na polowanie, to po to, żeby zabijać, a nie przechadzać się po włościach kraciastych skarpetkach, twierdził, ale życie weryfikuje wszystkie deklaracje) i nie zamierza zaszczycić choćby spojrzeniem brata, przez którego niemal zawisł.
Teraz Arthur planuje najwyraźniej zostać żywcem wziętym do nieba (żywcem? Być może, dawna wola walki przygasła, pewnie nie odgryzałby się do ostatniej kropli krwi. Gorzej z tym niebem) i nawet nie musi zastanawiać się, co sądzić o Tommym, Linda robi to za niego.
Teraz Pol rozmawia wyłącznie z duchami (ciekawe, czy widziała już duchy Bożego Narodzenia, ma ochotę ironizować Tommy, wie jednak, że te, które spotyka Polly są na swój sposób prawdziwe, nic więc nie mówi, zresztą po co, skoro nikt nie czytał tu pieprzonego Dickensa), a Michael co prawda z ludźmi, ale głównie o biznesie (i o tym, że wszystko ma pod kontrolą, mimo że białego proszku w buteleczkach, które trzyma w biurku, wystarczyłoby niemal na imitację śniegu w całym ogrodzie).
Teraz Ada jest za oceanem, a Finn w domu (to tak samo daleko) i czasem tylko oczekują od Tommy’ego decyzji w kwestii interesów.
Niech spędzają święta, jak im się podoba, to nie jego sprawa, co robią w swoich domach obcy ludzie. Ale on nie ma zamiaru w tym uczestniczyć.
Charliemu zresztą to też niepotrzebne i bez nich wszystkich dostanie worek prezentów, Lizzie miała przecież tego dopilnować. A może Tommy kupi mu coś jeszcze, konia czystej krwi na przykład, na to nigdy nie jest za wcześnie. A po kolacji (wcale nie będą sami, towarzystwa dotrzyma im służba i zdjęcie Grace, czyż to nie rodzinne święta?) wybiorą się na pierwszą przejażdżkę, skoro zima w tym roku już chyba nie nadejdzie.

To przecież jego rodzina, Tommy więc raz jeszcze zaciska zęby i zaczyna układać w głowie plan, zawsze o krok przed innymi. Przepaści zasklepiają się równie szybko jak powstały. Nagromadzone przez lata złości? To, że każdy poszedł własną drogą, nie znaczy jeszcze, że przestali być rodziną. Nie jeśli pieprzona włoska mafia umyśliła sobie wydać wyrok na Peaky Blinders.
Są momenty, gdy siła wynika tylko z jedności, wszyscy więc zjawiają się w domu (nigdy go nie opuściłeś, Thomasie Shelby, nawet gdy brylujesz na salonach i grasz wielkiego pana), mimo że są święta. I właśnie dlatego Tommy wie, że nie przegrają.
Nawet jeśli Ada wygląda na zszokowaną, że jej ta spawa też dotyczy, a Finn nigdy dotąd nie miał prawa głosu (obie te rzeczy będą równie bardzo bez znaczenia, gdyby przyszło co do czego).
Nawet jeśli Michael jest tu tylko duchem (jego ciało wciąż majaczy w gorączce w szpitalu, oby mieli tam przydatniejsze specyfiki niż te z jego biurka), a Pol wciąż nie do końca pozbyła się duchów (zwłaszcza duchów przeszłości i tym razem Tommy nie ma na myśli pieprzonego Dickensa, tylko pełne pogardy spojrzenie Polly, gdy do niego mówi).
Nawet jeśli Arthur wydaje się zagubiony, jakby z trudem przychodził mu powrót na stare ścieżki (albo wręcz przeciwnie, jakby był przerażony łatwością, z jaką mu to przyszło – stare ścieżki wiodą prosto w dół), a Linda buntuje się dla zasady i próbuje wymuszać na nim zmianę decyzji.
Nawet jeśli John nie żyje (zawsze powtarzał, że święta to jedna wielka stypa, niektóre deklaracje sprawdzają się w najbardziej przewrotny z możliwych sposobów).
Tommy gasi papierosa na blacie stołu i szepcze bezwiednie:
– W środku srogiej zimy…



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Nie 0:39, 13 Gru 2020    Temat postu:

Prompt dziesiąty: candles, fandom: Richard Jury Mysteries.

W świetle świec
(5)
Jeszcze poprzedniego dnia Melrose byłby właściwie skłonny stwierdzić, że uwielbia bożonarodzeniowe ozdoby i uważa je za jedyne sezonowe dekoracje, które nie przytłaczają gustownych, przytulnych wnętrz. Byłoby to stwierdzenie głęboko naiwne i mijające się z prawdą, ale o tym przekonał się dopiero teraz, widząc styl, w jakim Agatha uparła się przyozdobić salon. Przełknąłby ten fakt zapewne dużo łatwiej, gdyby salon ten nie znajdował się w jego domu.
– Nadal nie pojmuję, droga ciociu, czemu nie możesz zabrać tego wszystkiego do siebie – poinformował starannie obojętnym tonem, nie odrywając spojrzenia od czytanej książki (otwarta wojna nigdy nie była rozwiązaniem). – Zapewniam cię, że drugiego obiadu Martha już dzisiaj nie poda.
– Tu mam większe pole o popisu – oznajmiła niewzruszona Agatha. – I zadawaj mi głupich pytań, dekoncentrujesz mnie!
Jeżeli takie były efekty dekoncentracji, to Melrose zdecydowanie nie chciał wiedzieć, jak wyglądałby pokój, gdyby pracowała w pełnym skupieniu. Zapewne jak hurtownia bombek po przejściu huraganu.
– Gdzie tu jest jakieś gniazdko? – Agatha rozejrzała się wokoło niezdecydowana, trzymając w dłoniach wtyczkę od światełek.
– Za fotelem. Ale zupełnie nie dziwi mnie, że o tym nie wiedziałaś, trudno je dostrzec, jeśli się z tego fotela niemal nigdy nie wstaje – odparł Melrose i chciał dodać coś jeszcze, może jakiś uszczypliwy komentarz o ciastkach z kremem, ale jego uwaga momentalnie powędrowała w zupełnie innym kierunku, kiedy zobaczył, ile sznurów lampek Agatha ze sobą połączyła. – Nie radzę ci tego podłączać, pozbawisz prądu całe Long Piddleton.
– Nie wygaduj głupstw, Melrose - zażądała Agatha. – Przecież ty nie masz zielonego pojęcia o elektryczności.
Melrose wzruszył ramionami. Może i nie miał, ale było to nadal większe pojęcie niż miała Agatha. Zresztą przede wszystkim znał możliwości Ardry End i wiedział, że ta iluminacja je przekracza.
Agatha zdołała się tymczasem uporać z odsunięciem fotela i właśnie przymierzała się do wetknięcia wtyczki do kontaktu. Na ułamek sekundy salon rozbłysnął wszystkimi kolorami tęczy…
– Ha!
…A potem nastała nieprzenikniona ciemność.
– Co to ma znaczyć? – zirytowała się Agatha, całkiem jakby podejrzewała, że to Melrose zgasił światło, by zrobić jej na złość.
– Obawiam się, że dokładnie to, przed czym ostrzegałem.
Tak naprawę obawiał się, że nie – choć gdyby rzeczywiście awaria dotknęła również innych mieszkańców miasteczka, byłby to jeden z lepszych prezentów świątecznych, jakie można sobie wyobrazić, jako że Agatha co najmniej przez jakiś czas byłaby wrogiem publicznym w oczach wszystkich.
– Nonsens! – upierała się jednak winowajczyni. – To na pewno wina tej nieszczęsnej elektrowni. Zawsze mówiłam, że…
– Wszystko w porządku, milordzie? – W drzwiach salonu rozbłysło nikłe światło niesionej przez Ruthvena latarki. – Zdaje się, że coś wywołało spięcie…
– Doprawdy, nie wiem, co to takiego mogło być – zapewnił Melrose, nadając swojemu głosowi idealnie niewinny ton. – Jesteśmy to w stanie jakoś naprawić?
Miał nadzieję, że odpowiedź będzie przecząca – to było chyba jedyne, co mogło sprawdzić, że Agatha w końcu się wyniesie.
– Jeszcze nie wiem, proszę pana – oznajmił Ruthven. – Zaraz sprawdzę, czy wystarczy wkręcić bezpieczniki, ale być może będę musiał udać się po pomoc do miasteczka.
Melrose, który rzeczywiście nie miał zielonego pojęcia o elektryczności, nie potrafił do końca ocenić, czy kamerdyner mówi prawdę, czy raczej po prostu jak zawsze odgaduje intencje swojego pracodawcy – ale niezależnie od tego uważał odpowiedź za nazwyczaj obiecującą.
– Fatalnie – westchnął więc. – Mamy chociaż jakieś świece?
– Oczywiście, milordzie – potaknął Ruthven, ustawiając na stole pięć nadpalonych już mocno świec i wydobywając zza pazuchy zapałki. – Obawiam się jednak, że po incydencie z seansem spirytystycznym zostało ich niewiele, a ja nie zdążyłem uzupełnić zapasów – przyznał ze skruchą w głosie.
Melrose uwielbiał określenie incydent, całkiem jakby wszystko wydarzyło się w wyniku zbiegu nieszczęśliwych okoliczności, a nie z jego własnej inicjatywy (wszystko wymknęło się może nieco spod kontroli, ale niczego nie żałował – Agatha omijała Ardry End chyba przez tydzień).
– Znakomicie, jestem pewien, że to nam wystarczy.

(4)
Agatha wyciągnęła palec w oskarżycielskim geście, co w migoczącym świetle świec wyglądało dość upiornie. Melrose’owi przyszło do głowy, że podobnie zapewne by wyglądała, gdyby nawiedzała go po śmieci jako zjawa. Wzdrygnął się na tę myśl – Agatha snująca się po Ardry End całymi dniami i nocami, trudno o gorszy koszmar.
– Zabrałeś wszystkie świece dla siebie! – oznajmiła mu tymczasem nadal żywa, choć niemniej męcząca ciotka. – Myślisz, że jak ja mam w takich warunkach skończyć dekorowanie?
Melrose nie do końca rozumiał, czemu zabrzmiało to, jakby robiła mu przysługę. Jeśli o niego chodziło, to nieskończenie dekoracji w ogóle wydawało się najbardziej kuszącą opcją.
– Wcale nie wszystkie – oznajmił pogodnym tonem. – Tylko cztery. Jedną oddałem tobie.
– Najmniejszą! – prychnęła Agatha. – I właśnie się wypaliła.
– Nic ci nie poradzę na to, że nieekonomicznie wykorzystujesz swoje świece – odparł Melrose. – Nie mogę ci oddać więcej, bo nie będę nic widział.
– A co ty niby takiego ważnego robisz? – Agatha nie zamierzała dać za wygraną. – I tak tylko ślęczysz nad tą książką!
Dokładnie. I nie zamierzał przerwać, na pewno nie w takim momencie.
– Zawsze możesz zawiesić trochę dekoracji na tej ścianie, tutaj będziesz je świetnie widziała.
On zaś ze swojego fotela nie będzie widział ich w ogóle i to było chyba najważniejsze.

(3)
Melrose poprawił się w fotelu i niechcący trącił przy tym nogą stojący obok stolik. Jedna ze świeczek ustawionych na blacie zamigotała i zgasła.
– Zrobiłeś to specjalnie, widziałam! – oburzyła się Agatha.
Bzdura. Zrobił to przypadkiem i był bardzo dumny z efektu.
– Oczywiście, że nie, jak możesz podejrzewać mnie o coś takiego? – Melrose rzucił jej urażone spojrzenie sponad okularów w złotych oprawach. – Po prostu się wypaliła. Może była zawilgotniała.
Chyba niechcący podsunął Agacie nowy pomysł, bo gdy tylko usłyszała o wilgoci, od razu zmieniła temat.
– Czemu nie rozpalimy właściwie w kominku? Od razu zrobiłoby się jaśniej – zasugerowała.
– Zupełnie niewykonalne – ocenił Melrose. – Ruthven nie zdążył przygotować drewna.
Było to wierutne kłamstwo, ale dobrze wiedział, że Agatha trzyma zbyt wiele bombek na raz, by to teraz weryfikować.
– Ta twoja służba, naprawdę…! – rzuciła z przekąsem.
Trudno powiedzieć, jak konkretnie chciała zakończyć to zdanie, ale Melrose powiedziałby, że najlepsza na świecie. Prądu nie było już od ponad godziny.

(2)
Agatha wierciła się nerwowo w fotelu. Zgaśnięcie kolejnej świecy skutecznie powstrzymało ją przed dalszymi próbami rozwieszania ozdób, nadal nie zdawała się jednak chętna do opuszczenia Ardry End.
– Ciekawe, co Martha przygotuje na świąteczny obiad? – rzuciła w końcu, jak zawsze orbitując w stronę swojego ulubionego tematu.
Melrose leniwym ruchem przerzucił stronę książki.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Ale jestem przekonany, że moi goście będą zachwyceni – stwierdził.
– Skoro już o tym mowa… – rzuciła Agatha tonem, który zapewne uważała za bardzo przebiegły. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeszcze mnie nie zaprosiłeś?
– Oczywiście – zapewnił Melrose.
– No więc?
Westchnął. Wyciąganie wniosków i wczuwanie ironii nigdy nie było jej mocną stroną.
– Bardzo chciałbym wierzyć, że ten fakt wystarczyłby, żeby powstrzymać cię przed przyjściem bez zaroszenia – poinformował.
– No wiesz co…! – Agatha zdawała się dotknięta do żywego.
Bardzo dobrze, bez drastycznych metod najwyraźniej nigdy się jej nie pozbędzie.
Był zresztą chyba jeszcze daleki od przesady, bo jej milczenie trwało zaledwie kilkadziesiąt sekund.
– Czy nie myślisz, że to już czas na podwieczorek?
– Myślę, Agatho, że niełatwo przygotować podwieczorek w całkowitych ciemnościach. Wszystkie świece mamy tutaj, a Ruthven zabrał jedyną latarkę ze sobą, pamiętasz?
W rzeczywistości w szafce przy wejściu znalazłoby się jeszcze co najmniej parę innych przenośnych źródeł świata, ale o tym wspominać nie zamierzał.

(1)
Czytanie przy pojedynczej świecy było sporym wysiłkiem i Melrose był właściwie pewien, że popsuje sobie tym sposobem wzrok do reszty, nie zamierzał jednak rezygnować. A na pewno nie przed tym, jak naprawdę zacznie działać Agacie na nerwy.
– Co ty tam tak czytasz? – nie wytrzymała w końcu. – Mamy chyba ważniejsze problemy na głowie, nie sądzisz?
Melrose uniósł brwi w wyrazie wystudiowanego zdumienia. Brak podwieczorku czy Ruthvena, który bajecznie długo nie wracał z elektrykiem?
Opowieść wigilijną, oczywiście – odparł, przerzucając stronę książki co najmniej dwa razy dłuższej i napisanej w zupełnie innym stuleciu.
Agatha wydawała się szczerze zdumiona.
– Po co? Przecież to książka dla dzieci! – fuknęła.
– Niezupełnie – zaoponował Melrose. – Zresztą czytam ją wyłącznie w celach edukacyjnych. Wiesz, duchy przeszłych i przyszłych świąt i te sprawy… Planuję nowy seans spirytystyczny, mam nadzieję, że do nas dołączysz?
Agatha aż sapnęła z irytacji, ale chyba nie potrafiła znaleźć żadnej sensownej riposty.
– Właściwie nie dziwię się, że to czytasz – oznajmiła w końcu. – Jesteś zupełnie podobny do tego-tam.
Dopóki ten-tam nie został nawet ściśle określony, Melrose nie zamierzał brać obelgi do serca.
– Być może – zgodził się od niechcenia. – Mam nawet własną zjawę prześladującą mnie w grudniową noc.

(0)
Ktoś otworzył drzwi w hollu i do budynku wdarł się przeciąg tak silny, że zdołał zdmuchnąć nawet ostatnią świeczkę rozświetlającą salon. Ku zgrozie Melrose’a jednak, Agatha wcale nie poderwała się z fotela z zamiarem gniewnego udania się do własnego domu.
– Mam nadzieję, że to ten twój niewydarzony kamerdyner! – oznajmiła tylko. – Naprawdę, ile można czekać…
Melrose wsłuchał się w kroki w korytarzu – należące tylko do jednej osoby, i to na pewno sporo wyższej niż Ruthven… Uśmiechnął się szeroko, korzystając z faktu, że jego miny i tak nie widać w ciemności. Idealny moment na przyjazd świątecznego gościa. W końcu o ileż milej było dręczyć Agathę, jeśli miało się przy tym jakąś publiczność?
– Tu jesteś! – Richard Jury stanął w progu salonu i poświecił Melrose’owi latarką prosto w twarz. – Odbiło ci do reszty? Czemu siedzisz tu po ciemku?
– Mieliśmy tu taki mały świąteczny wypadek – wyjaśnił Melrose, mimo mrużąc oczy. – Choć mały to trochę mało powiedziane. Prawda, Agatho? 






T.L.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Nie 0:40, 13 Gru 2020, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Nie 0:47, 13 Gru 2020    Temat postu:

Prompt jedenasty: lights, fandom: Ripper Street.

Światełka w tunelu
Amerykanie są co prawda narodem zupełnie barbarzyńskim, donosi poranna gazeta, ale trzeba przyznać, że wynalazców mają znakomitych. Edmund nie zamierza dyskutować z tak postawioną tezą, w końcu sprzeczanie się z faktami to zupełny absurd, ale dla pewności raz jeszcze przebiega wzorkiem po artykule.
– Elektryczne światełka na choinkę, wyobrażacie sobie? – rzuca zafascynowany. – To naprawdę niezwykłe.
– Oczywiście, skoro tak twierdzisz – potakuje nieuważnie Emily, zupełnie niezainteresowana kolejnym dziwactwem męża (Edmund podejrzewa, że uważa go czasem za szaleńca, ale ani trochę mu to nie przeszkadza – akurat za postępem i prawdą zamierza gonić do upadłego, nawet jeśli faktycznie miałby kiedyś od tego zwariować).
Mała Mathilda podnosi wzrok znad kartki, na której gryzmoli coś zapamiętale.
– Elektryczne? – powtarza, wyraźnie smakując słowo na języku. – Jak to?
Edmund nie waha się ani przez moment, druga okazja do zreferowania nabytej właśnie wiedzy może się już nie trafić.
– To taki sznur połączonych ze sobą niewielkich żarówek, tyle że w najróżniejszych kolorach, czerwone i białe, i niebieskie – tłumaczy entuzjastycznie. – Można je jak łańcuch zawiesić na choince i zapalić wszystkie za jednym zamachem. Pstryk! i dom wypełnia się światłem i świąteczną nadzieją…
– Nadzieję to ja mam, że tym razem spędzisz święta z nami, a nie z aktami nowej sprawy – wchodzi mu w słowo Emily, zaskakująco cierpko. – Nawet jeśli naszą choinkę oświetlać będą świeczki, a nie jakieś dziwaczne wynalazki.
– Tak, oczywiście – mamrocze Edmund zakłopotany. – W zeszłym roku to przecież była…
Nie kończy nawet, bo Emily chyba nie tego nie oczekuje, a on tak naprawdę nie ma jej nic do powiedzenia, może poza tym, że sam rozważa tę kwestię w kategoriach nadziei.

Elity Ameryki zakochały się w tym wynalazku, oznajmia anons handlowy, najwyższy czas, by angielskie domy rozbłysły tym samym światłem. Co do zasady Edmund zgadza się z tym stwierdzeniem, obawia się jednak, że nie jest to aż tak proste jak sugeruje ogłoszenie – co nie umniejsza w żaden sposób zaciekawienia, z jakim je czyta.
– Pięknie to wygląda – wzdycha z zachwytem Mathilda, przyglądając się zdjęciu obwieszonej elektrycznymi lampkami choinki (jest czarnobiałe i nie oddaje pewnie rzeczywistości nawet w połowie, ale w niczym to nie przeszkadza, ani jej, ani jej ojcu – w rodzinie Reidów nikomu nie brakuje wyobraźni, już nie). – Powinniśmy sobie kiedyś takie sprawić.
– Od lat od tym myślę – zapewnia Edmund. – Ale obawiam się, że przez kolejne lata pozostanie to tylko w sferze nadziei na przyszłość. Najpierw musielibyśmy mieć sporo więcej pieniędzy niż można zarobić w policji.
Jackson, który wybiera ten moment, by wnurzyć się na chwilę z kostnicy i wetknąć głowę do gabinetu Edmunda, rzuca mu kpiące spojrzenie.
– Zawsze możesz napaść na bank – informuje od niechcenia.
– Podobno jesteś chirurgiem, więc zachowuj się jak człowiek, a nie średniowieczny barbarzyńca – prycha Edmund, trochę w obawie, że Mathilda potraktuje błazenadę Amerykanina poważnie i poczuje się zaniepokojona.
Jackson wzrusza niedbale ramionami.
– W średniowieczu nie mieli banków – deklaruje, chociaż nie wygląda na przekonanego (Edmund też jednak nie jest, więc nie podejmuje sporu – będzie musiał zbadać ten temat w wolnej chwili). – Zresztą przychodzę do ciebie w zdecydowanie chirurgicznej sprawie, już wiem, co zabiło tego gagatka z azylu dla czubków. Idziesz czy nie?
Edmundowi nie trzeba dwa razy tego powtarzać, zrywa się natychmiast na równe nogi, w ostatniej chwili przypominając sobie jeszcze, by pocałować Mathildę w czoło, zanim zostawi ją samą ze świątecznymi marzeniami. Sprawa jest przecież pilna, zawsze zresztą pozostaje nadzieja, że jeśli się postarają, zdążą wyjaśnić wszystko wystarczająco prędko, by wrócić do domów na świąteczną kolację.

Światełka sprowadzone są prosto zza oceanu i prezentują się na choince wspaniale, informuje list od córki, Mathilda ma więc nadzieję, że ojciec przemyśli jeszcze kwestię odwiedzenia ich w tym roku, na pewno by mu się podobały. Edmund nie zamierza się długo wahać, zresztą podejrzewa, że i Mathilda doskonale zna odpowiedź (elektryczne lampki są cudem postępu, ale jest to postęp, który toczy się z dala od Whitechapel).
Przez chwilę układa w myślach słowa wyjaśnienia, które zawrze w odpowiedzi, w końcu jednak stwierdza, że ma do powiedzenia nic, czego córka by już nie wiedziała – rzuca więc ostatnie spojrzenie na jej list i odkłada go na dno szuflady.
– Akta z archiwum, o które pan prosił, sir – oznajmia młody konstabl, którego nazwiska Edmund nie potrafi sobie przypomnieć (to zresztą bez znaczenia, chłopak pewnie i tak długo tu nie wytrzyma, jak wszyscy przed nim i najprawdopodobniej każdy po nim – oby tylko zdążył wcześniej chociaż nauczyć się pukać do drzwi).
– Dziękuję – rzuca nieuważnie Edmund, chwytając podaną mu teczkę i wydobywając z niej dokumenty, które zna niemal na pamięć.
Chłopak oczekuje chyba jeszcze jakiejś reakcji, bo stoi przez chwilę niezdecydowany. A końcu jednak się poddaje.
– Wesołych świąt, sir – rzuca więc, wychodząc. – Jutro dał mi pan wolne, mam nadzieję, że pan pamięta, sir.
Święta? Edmund marszczy brwi, zdziwiony. A tak, światełka, list od Mathildy, oczywiście, że święta, z tego wszystkiego znów o tym zapomniał. Nie ma zresztą na to czasu, ma przecież nowy trop do sprawdzenia i jeśli o przeoczenie czegoś ma sam do siebie żal, to nie chodzi o gwiazdkę, a właśnie o ten wątek śledztwa.
Czy to możliwe, że Rozpruwacz przez ten cały czas skrywał się wśród imigrantów zza Wielkiej Wody? To by nawet miało sens, wiadomo, że po Amerykanach można spodziewać się wyłącznie barbarzyństwa (po każdym bez wyjątku, teraz już tak). Ślad wydaje się na tyle obiecujący, że Edmund pozwala sobie na odrobinę nadziei. Przełom w śledztwie musi w końcu kiedyś nastąpić.



T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Czw 1:49, 17 Gru 2020    Temat postu:

Prompt dwunasty: ginger, fandom: Hornblower.

Cudzoziemskie smaki
Zima spędzana na morzu nigdy nie była niczym miłym – o ile oczywiście nie było się akurat na jakimś odległym od Anglii końcu świata – ale marynarze, okutani w dodatkowe, nieregulaminowe fragmenty odzieży, jak we wszystkim również i w tej sytuacji starali się szukać pozytywów. Takich jak na przykład fakt, że lodowaty wiatr skutecznie zniechęcał oficerów do zbyt czujnego obserwowania ich poczynań, co pozwalało wygospodarować sporo czasu na niemożliwe do przeprowadzenia w innych okolicznościach dyskusje.
Tak też był o i w tym momencie, gdy grupka marynarzy tłoczyła się wokół Stylesa, próbując obejrzeć zawartość trzymanej przez niego paczuszki.
– To się nazywa imbir – wyjaśnił z dumą posiadacz tajemniczego obiektu. – I ten chłop, od którego to wyhandlowałem, mówił, że u nich, na Karaibach, robi się z tego tradycyjny świąteczny napój.
– Z rumem? – zainteresował się jeden z otaczających go marynarzy.
Styles podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
– Nie wiem. Chyba bez. Ale to nie ma znaczenia, idą święta, i tak byłoby jak znalazł! – dorzucił, widząc rozczarowaną minę kolegi.
Zanim dyskusja rozgorzała na dobre, Matthews postanowił zepchnąć ją na inne tory.
– Śmieszna sprawa, ale ja to kiedyś widziałem imbir i wyglądał całkiem inaczej – stwierdził ostrożnie. – To był taki proszek, co go do zupy sypali, a nie korzeń w kształcie, za przeproszeniem, człowieczka.
– Właśnie – poparł go Oldroyd. – Może dałeś sobie wcisnąć jakąś, tą, mandragorę, czy jak im tam… Wiecie, te co przy szubienicach rosną.
Styles, zdzieliwszy go na wstępie w ucho, już szykował odpowiedź, ale powstrzymał się w ostatniej chwili i zajął chowaniem swojego cennego skarbu w kieszeni.
– Porucznik tu idzie – rzucił krótko do kolegów. – Stulić pyski, bo zaraz szubienice to tutaj wyrosną.

Nawet zimne powietrze i lodowate fale chlupoczące za burtami nie potrafiły ostudzić zapału marynarzy chcących podzielić się sensacyjną nowiną z kolegami – tak też było w przypadku Oldroyda, który co sił w nogach pędził w stronę grupki marynarz stłoczonych przy dziobie.
– To ja już wiem, do czego używa się tego twojego imbiru – oznajmił, dopadając do nich.
– Do jedzenia, a do czego? – Styles łypnął na niego spode łba.
Oldroyd potrząsnął z uporem głową.
– Nieprawda. To jest ten, eee, atro… awro… afro…
– Jak to może niby być afro, skoro Styles to kupił od człowieka z Karaibów? – wytknął trzeźwo Matthews. – Coś chyba pomyliłeś…
– Nic nie pomyliłem! – zirytował się Oldroyd. – Bo to całkiem nie o to chodzi, tylko o to, że dzięki temu łatwiej przekonać do siebie kobietę. Robert Levy mi to przed chwilą wytłumaczył.
Styles zamyślił się, rozważając wiarygodność tej teorii. Levy był służącym lorda, którego dostali polecenie odstawić bezpiecznie do Anglii, i bynajmniej nie zaskarbił sobie sympatii większości marynarzy. Sam lord nie stanowił problemu, był typowym przedstawicielem swojej klasy – wyfircykowany, przemądrzały i działający na nerwy panu Hornblowerowi – był więc przynajmniej przewidywalny. Jego sługa to była jednak całkiem inna historia – pochodził z gminu, a jedna nosił się jak pan i znał słowa, które wprowadzały marynarzy w poważne zakłopotanie (jedno spowodowało osłupienie nawet u pana Hornblowera, ale finału tej historii nikt nie poznał, jako że Matthews natychmiast zdzielił Levy’ego po głowie – bo kto to widział, żeby byle szczur lądowy odzywał się niepytany do dowódcy okrętu?). Mógł więc równie dobrze wiedzieć różne rzeczy o imbirze – ale z drugiej strony Styles nie wierzył mu ani trochę.
– A co im trzeba tym imbirem zrobić? – Jeden z marynarzy, wyraźnie zaniepokojony, zadał tymczasem pytanie, które chodziło po głowach chyba wszystkim.
– Chyba dać do zjedzenia – stwierdził z wahaniem Oldroyd. – Albo do picia.
– To czemu niby na Karaibach sami to piją, zamiast babom dać? – zaprotestował Styles, na którego w końcu spłynęło olśnienie. – Zmyślasz bzdury!
To ostatnie powinno być wiadome niemal od samego początku – w końcu co o zdobywaniu kobiet mógł wiedzie ktoś niemalże rudy?

Okrętowy kambuz rzadko kiedy przypominał zwyczajne angielskie kuchnie, w jednej kwestii jednak na pewno się od nich nie różnił – zimą był jednym z cieplejszych miejsc, jakie można było znaleźć. Dlatego też niektórzy marynarze, nawet jeżeli nie byli oficjalnie przydzieleni do podobnych zadań – a w przypadku Stylesa nawet jeżeli już nie byli – w wolnych chwilach i tak chętnie oferowali swoją pomoc w przygotowywaniu posiłków, by w jakikolwiek sposób usprawiedliwić swoją obecność tam.
Ten ostatni miał zresztą jeszcze inne powody, których koniec końców nie dane mu było jednak zrealizować. Ledwie rozsiadł się wygodnie z prowizoryczną tarką w jednej ręce i imbirem w drugiej, do kambuza zajrzał, wiedziony najwyraźniej niezawodną intuicją, porucznik Bush.
– Co ty tu robisz, Styles? – Łypnął ponuro na marynarza.
Styles uśmiechnął się tak niewinnie, jak tylko potrafił, co w jego przypadku nadal wyglądało dość podejrzanie.
– Przyprawiam obiad, sir – poinformował.
– Odłóż to albo ja ciebie przyprawię. O nowe kłopoty – zagroził porucznik. – Jeśli poczuję cokolwiek dziwnego w obiedzie, to biedy ci nie zabraknie, zrozumiano?
– Tak jest, sir. Żadnych przypraw – potaknął potulnie Styles. – Z soli też należy zrezygnować?
– Jeszcze słowo i się doigrasz, Styles – oznajmił porucznik głosem tylko na pozór rozzłoszczonym i, nie czkając, aż podwładny znajdzie kolejną ripostę, odwrócił się na pięcie i opuścił kambuz.
Najwyraźniej jednak nie tylko marynarzy ciągnęło tam w chłodne dni, a może po prostu to Styles nie miał szczęścia w swoich eksperymentach kulinarnych, bo nim zdążył zdecydować, co zrobić dalej, zjawił się nowy niespodziewany gość – ich cywilny pasażer.
– Och, chyba znowu zabłądziłem – westchnął lord. – Ten statek jest gorszy niż labirynt. Czy możesz mi powiedzieć, dobry człowieku, jak… – Urwał nagle, gdy coś przykuło jego uwagę. – Czy to imbir?
– Tajest, proszę pana. Do obiadu – odparł Styles.
– Do obiadu? – zdumiał się lord. – Zupełnie nie będzie pasował do tego waszego okrętowego jedzenia. Ale nie martwcie się, marynarzu, wiem, jak go wykorzystać lepiej. Herbata z imbirem to świetny lek, a wasz midszypmen kicha i prycha od tygodnia. Nie chcemy, żeby dostał pneumonii, prawda? – Szybkim ruchem wyrwał zaskoczonemu Stylesowi cenną przyprawę i tyle go widzieli.
Styles potrząsnął zrezygnowany głową. Imbiru mu nie było szkoda, więcej przynosił kłopotów niż korzyści. Ale ten rekini ząb, który za niego oddał, chętnie by odzyskał. Wiadomo, kiedy coś takiego się przyda?




T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin