Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[NZ] Na kłopoty Podhalski (O mnie się nie martw)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3464
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Pią 20:09, 05 Cze 2015    Temat postu: [NZ] Na kłopoty Podhalski (O mnie się nie martw)

To nie moja wina. Wino powiedziało mi, że umiem pisać.
Tradycyjnie z potencjalnym zignorowaniem pewnych faktów z drugiego sezonu. I tym razem niestety bezkrzysiowo.



0. Nie pańska sprawa, mecenasie

...w związku z czym jego wartość nie przekroczyła jednej czwartej wysokości płacy minimalnej, co według..., palce bębniły miarowo po klawiaturze.
– Przecież tłumaczyłam już panu, że mecenas Kaszuba zjawi się tak szybko, jak to będzie możliwe. Musi pan…
...co według artykułu sto dziewiętnastego kodeksu wykroczeń nadaje zdarzeniu charakter…
– Nie będzie mi pani mówiła, co ja muszę! Chcę natychmiast widzieć się z mecenasem Kaszubą!
…nadaje zdarzeniu charakter wykroczenia zagrożonego karą w wysokości…
– A to ja już nic panu na to nie poradzę. Mecenas Kaszuba…
…karą w wysokości co najwyżej…
– Guzik mnie to obchodzi! Byłem umówiony!
…w wysokości co najwyżej trzydziestu…
– I dalej pan jest, tylko na późniejszą godzinę. Gdyby odbierał pan telefony…
…co najwyżej trzydziestu…
– Niech mi pani tu z takimi nie wyjeżdża! Żądam…
Tomek zatrzasnął laptopa i zamaszystym krokiem ruszył w kierunku drzwi. W takich warunkach absolutnie nie był w stanie pracować.
– Co tu się dzieje, pani Marto? – zapytał, wychodząc z gabinetu. Sekretarka podreptała kilka kroków w jego stronę, stukocząc obcasami.
– Ja właśnie tłumaczyłam panu Romanowskiemu. Mecenas Kaszuba prosił, żeby przełożyć spotkanie o dwie godziny i ja dzwoniłam wiele razy, ale pan Romanowski nie odbierał. I teraz… – opowiadała z przejęciem Marta, tonem wyraźnie sugerującym, jak bardzo krzywdząca jest dla niej cała ta sytuacja. Klient Kaszuby już otwierał usta, żeby jej przerwać, ale Tomek nie miał ochoty go słuchać.
– I teraz, skoro pan Romanowski wie już, na którą zostało przełożone spotkanie, pójdzie spędzić pozostały czas na spacerze albo w kawiarni – stwierdził tonem nieznoszącym sprzeciwu i, zanim pechowy klient zdążył zaprotestować, poprowadził go w stronę wyjścia z kancelarii, popychając go delikatnie. W końcu udało mu się wystawić wciąż opierającego się Romanowskiego za drzwi.
– A gdzie właściwie podziewa się Kaszuba? – rzucił w stronę Marty, cofając się w stronę swojego gabinetu. Sekretarka przybrała odpowiednio do sytuacji oburzony wyraz twarzy.
– Nie mam zielonego pojęcia. Miał tylko załatwić w sądzie apelację i wrócić do kancelarii, a potem zadzwonił, kazał mi przełożyć wszystkie spotkania i dotąd go nie ma. A pani Małecka…
– Jestem. Co pani Małecka? – rzucił wesoło Marcin, przekraczając próg sekretariatu. Jedną rękę trzymał w kieszeni, a w drugiej dzierżył skórzany, nieprzyzwoicie drogi neseser.
– Pani Małecka wyszła do sklepu, bo skończyła się kawa, i na pewno zaraz wróci – wydusiła z siebie z zakłopotaniem Marta, po czym czmychnęła z powrotem za swoje biurko i czym prędzej wetknęła nos w papiery.
– Świetnie, że jesteś. Szkoda tylko, że nie było cię wtedy, kiedy twój klient robił tu taką awanturę, że aż się szyby w oknach trzęsły – parsknął z rozdrażnieniem Tomek. – Kupić ci mapę? Bo skoro tyle czasu ci zajmuje wrócenie z sądu…
– Zajęty byłem – odpowiedział Marcin, wciąż z bezczelnym uśmiechem malującym się na twarzy.
– A to bardzo jestem ciekawy, czym? – zakpił Tomek.
– A to chyba nie twoja sprawa? – odciął się Kaszuba, ale mecenas Podhalski nie zamierzał dać się tak łatwo zbyć.
– Nie moja sprawa to była, zanim nie musiałem wyrzucić stąd Romanowskiego. Co – znowu łapiesz z Małecką jakiś naciągaczy?
– Pani Marta ci przecież przed chwilą powiedziała, że Iga jest w sklepie – zauważył niewinnym tonem Marcin.
– Czyli łapiesz naciągaczy bez Małeckiej. – Tomek bardziej stwierdził niż zapytał. – Wielka mi różnica.
– A nawet gdyby, to co? – Kaszuba nie dawał się wyprowadzić z równowagi. – Przynajmniej potrafię to zrobić, nie to, co niektórzy.
– A ja przynajmniej wiem, co należy do obowiązków adwokata, a co do prywatnego detektywa, nie to, co niektórzy.
– Na pewno nie prawienie mi morałów – odparował Marcin. Tomek prychnął zirytowany, obrócił się na pięcie i wrócił do swojego gabinetu, trzaskając drzwiami. Otworzył laptopa tak energicznie, że zawiasy mocujące ekran zaskrzypiały niebezpiecznie, i przeleciał wzrokiem napisany tekst.
…karą w wysokości co najwyżej…

Tomek coraz bardziej nerwowo przetrząsał dokumenty leżące na biurku w sekretariacie. Był absolutnie pewien, że jego pismo do Sądu Rejonowego musiało być gdzieś wśród nich. Sam je tam kładł nie dalej jak godzinę temu, przecież nie mogło wyparować. Stłamsił formującą się gdzieś na skraju świadomości myśl o tym, co powie pani Marta, kiedy już wróci i zobaczy bajzel, jaki zrobił przy swoich poszukiwaniach, i zabrał się za przeglądanie kolejnego pliku papierów.
Drzwi kancelarii stuknęły cicho. Tomek poderwał głowę i ujrzał wchodzącą właśnie do sekretariatu młodą kobietę. Rudawe włosy opadały jej falami na sukienkę w czarno-białe kwiaty, wielkie, brązowy oczy wpatrywały się z obawą w Tomka.
– Ja… Chciałabym porozmawiać z prawnikiem – poinformowała niepewnym głosem kobieta, zaciskając kurczowo palce na czerwonym pasku torebki.
– Słucham. – Tomek odrzucił dokumenty z powrotem na biurko, pogarszając bałagan jeszcze bardziej, i wskazał kobiecie krzesło. Przysiadła na samym brzegu i wzięła głęboki oddech, jakby zbierając w sobie odwagę.
– Pewnie uzna pan, że jestem głupia i zawracam panu głowę błahostką, ale to dla mnie naprawdę ważne – zaczęła w końcu. – Chodzi o medalion po babci. Dała mi go tydzień przed śmiercią i kazała pilnować jak oka w głowie, bo to pamiątka rodzinna, która od wielu pokoleń przynosi szczęście naszej rodzinie. Powiedziała, że cieszy się, że daje go właśnie mi, bo ja jedyna w całej rodzinie na to zasłużyłam. A ja… Ja ją zawiodłam – urwała na chwilę, jakby zastanawiając się, co jest istotne dla opowieści. – Spotykałam się przez parę miesięcy z takim jednym gościem, Konradem Kowalskim. W sumie od początku gdzieś tam czułam, że będę miała przez niego kłopoty. To nie był człowiek, który spodobałby się babci, a babcia w takich sprawach zawsze miała rację. No i w końcu się oczywiście pokłóciliśmy i rozstaliśmy. A on zabrał sobie na pamiątkę medalion – zakończyła żałosnym tonem.
– Rozumiem. Czyli po prostu pani były chłopak, odchodząc, ukradł pani cenną biżuterię, tak? – podsumował Tomek. Kobieta przybrała nieco zaskoczony wyraz twarzy.
– Och… W sumie nie wiem, czy cenną. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy ten medalion był zrobiony z czegoś wartościowego, czy raczej z tombaku i szkiełek. Ale to jedyne, co zostało mi po babci, i w dodatku obiecałam dopilnować, żeby został w rodzinie, rozumie pan… A Konrad to wiedział i po prostu zrobił mi na złość – westchnęła.
– Cenną pod względem sentymentalnym biżuterię – Tomek sprostował swoją wcześniejszą wypowiedź. – Cóż, powinna pani iść z tym na policję, oni znacznie szybciej rozwiążą sprawę niż proces sądowy.
– Poszłam. Ale Konrad się wszystkiego wyparł, powiedział, że w życiu nie widział mojego medalionu na oczy, i na tym się sprawa skończyła. Więc pomyślałam, że może udałoby się, załatwić, żeby sąd zarządził u niego przeszukanie, czy coś…? – Kobieta rzuciła Tomkowi pełne naiwnej nadziei spojrzenie. Mecenas westchnął w duchu. Przeszukanie, żeby znaleźć prawdopodobnie całkowicie bezwartościowe świecidełko po babci. Już to widział. Dziewczyna była jednak tak załamana, że aż zrobiło mu się jej szkoda.
– A więc dobrze. Zrobimy tak, pani…?
– Kinga. Kinga Dobrzycka – przedstawiła się pospiesznie kobieta. Tomek skinął głową.
– Pani Kingo. Pojadę porozmawiać z pani byłym chłopakiem. Zorientuję się w sytuacji i potem zobaczymy. Ale niczego nie obiecuję, tak? – Podsunął jej kartkę i długopis. – Proszę mi zapisać adres.
– Teraz to najprędzej zastanie go pan w firmie – poinformowała Dobrzycka, notując coś szybko i oddając kartkę. Tomek rzucił wzrokiem na podany adres i aż wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
– Moment, ten Konrad Kowalski? – upewnił się nieco zdesperowanym tonem. Dziewczyna skinęła głową, a Tomek z trudem powstrzymał się od zmięcia kartki i wyrzucenia jej od razu do śmieci. Walczyć o świecidełko po babci i z właścicielem zarabiającej codziennie miliony złotych firmy, regularnie pojawiającym się w telewizji i na pierwszych stronach gazet. Ta dziewczyna chyba upadła na głowę.
Dobrzycka chyba wyczytała tę ostatnią opinię z jego miny, bo zamrugała gwałtowanie, a potem zalała się łzami.
Tomek przełknął nerwowo ślinę i zaczął robić w myślach szybki przegląd dostępnych możliwości. Marta wyszła wcześniej z pracy, bo miała umówioną wizytę u lekarza, Wiktor był sądzie, Marcin tak samo, a Asia pojechała odebrać ekspertyzę do sprawy przeciwko Milo Development…
– Pani Igo? – syknął w stronę kuchni, ale i stamtąd odpowiedziała mu cisza. Tomek westchnął w duchu. Sztywnym krokiem podszedł do Dobrzyckiej i podał jej chusteczkę.
– Dobrze już, pojadę. Proszę się uspokoić, pani Kingo – wymamrotał bez przekonania, wiedząc, że będzie żałował tej obietnicy. Dziewczyna otarła oczy i spojrzała na niego z wdzięcznością. Gdzieś za jej plecami po raz kolejny stuknęły drzwi kancelarii.
– Dziękuję bardzo. – Dobrzycka uśmiechnęła się i sięgnęła do torebki. – Gdzieś tu mam zdjęcie mojego medalionu, może na coś się przyda…
– Świetnie – burknął bez entuzjazmu Tomek, biorąc od dziewczyny fotografię. – W takim razie proszę tu poczekać, pani Małecka zrobi pani kawę. A ja postaram się szybko załatwić tę sprawę – rzucił, ruszając w stronę wyjścia i mijając w progu Igę.
Szybko załatwić, akurat. Jeśli już to zamienić dwa słowa z Kowalskim i nie dać mu się publicznie skompromitować.

Tomek wysiadł z samochodu, trzaskając drzwiami i rzucił krytycznym spojrzeniem na miejsce parkingowe, które zajął. Po sekundzie namysłu zdecydował, że nie ma ochoty zastanawiać się nawet, czy przypadkiem nie stanął na jednej z kopert wyznaczających parking dla pracowników. Wyciągnął z kieszeni telefon, który uparcie dzwonił przez całą drogę, i zaczął przeglądać nieodebrane połączenia.
Tymczasem z budynku wyszedł mężczyzna, którego Tomek na podstawie wiadomości telewizyjnych rozpoznał jako wiceprezesa firmy, również z komórką w ręku. Rozmawiał tak głośno, że mecenas, chcąc nie chcąc, słyszał większą część rozmowy.
– Powiedział, że dostarczy towar w poniedziałek, więc mamy jeszcze trochę czasu, panie prezesie. No wiem, miałem nie prezesować w tej sprawie. I nie drzeć się pod oknami, tak, tak. Się szef nie spina, gliny przecież nie usłyszą – parsknął pogodnie wiceprezes. Tomek zmarszczył brwi. Na rozmowę o kontraktach ubezpieczeniowych to mu nie brzmiało. I jeszcze bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że powinien trzymać się od tego miejsca z daleka. Zaraz jednak skarcił się w duchu – choćby Kowalski i jego zastępca przemycali kokainę do Brazylii, to nie była jego sprawa. Omówi, co miał do omówienia, spławi Dobrzycką albo przy odrobinie szczęścia odda jej ten nieszczęsny wisiorek i wróci do swoich spraw.
Kilka minut później dotarł do sekretariatu broniącego dostępu do gabinetu prezesa. Nikogo jednak tam nie zastał. Rzucił bezradne spojrzenie na nieopatrzone żadnymi tabliczkami drzwi po obu stronach pomieszczenia i po chwili wahania wybrał te po lewej. Zapukał i uchylił je nieśmiało, ale jego oczom ukazał się jedynie niewielki schowek niemal w całości wypełniony przez regał z segregatorami, wieszak na płaszcze i jakiś zdjęty ze ściany obraz.
Tomek wycofał się, odwrócił i stanął nos w nos w sekretarzem, który bezszelestnie zjawił się w pomieszczeniu. Właściwie nie nos w nos, a bardziej nos w krawat, bo mężczyzna nie wyróżniał się szczególnie wysokim wzrostem. Zresztą w ogóle mało czym się wyróżniał – sprawiał wrażenie, jakby składał się głównie z szarości i wielkich okularów.
– W czym mogę panu pomóc? – zapytał obłudnie uprzejmym tonem, przypatrując się podejrzliwie Tomkowi. Mecenas otrząsnął się ze zdziwienia.
– Ja, eee, ja do prezesa. Przychodzę w imieniu pani… – zaczął, ale sekretarz nie dał mu skończyć. Rozpromienił się i wyglądał, jakby miał zaraz z zadowoleniem klasnąć w dłonie.
– Ach, ona pana przysłała? Jest pan nowym kurierem, tak? Świetnie, proszę zaczekać w gabinecie, prezes zaraz przyjdzie – oświadczył, po czym, nie zważając na protesty Tomka, niemal wepchnął go do pomieszczenia po prawej stronie i zamknął za nim drzwi.
Mecenas Podhalski z westchnieniem opadł na krzesło dla interesanta i bezwiednie zaczął rozglądać się po gabinecie nieodróżniającym się specjalnie od innych tego typu miejsc. Słowa sekretarza nie brzmiały mu z kolei na coś, co się mówi na widok adwokata wyjątkowo upierdliwej byłej dziewczyny szefa. Wyglądało na to, że Dobrzycka wplątała go w jakąś paskudną aferę. Tylko po co? Z drugiej strony – jej łzy wydawały się naprawdę szczere, więc Tomek uznał za dość bezpieczny wniosek, że dziewczyna ma po prostu nierówno pod sufitem.
Co wcale nie poprawiało sytuacji, bo oznaczało, że zostawił w kancelarii jakąś wariatkę, której niewiadomo co mogło strzelić do głowy. Gotowa jeszcze wszystko tam zdemolować albo zabić panią Igę. Gdzieś z tyłu głowy Tomkowi zaświtała myśl, że ciekawe, co wtedy pierwsze zabiłoby jego – wyrzuty sumienia czy Marcin?
Odsunął od siebie idiotyczne przemyślenia i ponownie rozejrzał się po gabinecie. Jego uwagę po raz kolejny przykuła leżąca na biurku granatowa teczka. Której zawartość oczywiście, jak już wcześniej sam ze sobą uzgodnił, absolutnie nie była jego sprawą, ale…
– Nie bądź kretynem, Podhalski – mruknął, próbując przywołać się do porządku, ale ciekawość okazała się zbyt silna. Ostrożnie sięgnął po teczkę i zajrzał do środka. Jakieś bieżące dokumenty, wyciągi z kąt bankowych, opatrzone niezrozumiałymi tytułami zlecenia przelewów, zamówienie na szczelną skrzynię z materiałów kompozytowych pięćdziesiąt cztery na trzydzieści dziewięć centymetrów, plik wizytówek, rezerwacja biletu lotniczego, wzór jakiejś umowy…
Pięćdziesiąt cztery na trzydzieści dziewięć, w głowie Tomka nagle coś zaskoczyło i wszystkie informacje znalazły się w końcu na swoich miejscach. Nie narkotyki i zapewne nie do Brazylii, ale coś, jak się okazało, Kowalski przemycał zdecydowanie.
Tomek nerwowo przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz sam siebie przekonać, że to nie jego sprawa. Choćby i chodziło o wywiezienie z kraju Damy z łasiczką, on nie musiał się do tego wtrącać. Przyjechał tu w sprawie bezwartościowego medalika, dziełami sztuki niech się zajmują detektywi. Zdecydowanie nie powinien się mieszać.
Usłyszał czyjeś kroki za drzwiami, więc spanikowany zatrzasnął teczkę i odłożył ją z powrotem na biurko, starając się, żeby wszystko wyglądało tak, jak wcześniej.
– Przyszedł jakiś pan od pani Elżbiety, panie prezesie – rozległ się za drzwiami głos sekretarza. Tomek uniósł ze zdziwieniem brwi. Elżbiety? Cóż, wyglądało na to, że sekretarz po prostu pomylił się co do jego zleceniodawczyni. Co pozwalało mieć nadzieję, że Dobrzycka nie jest jednak szurnięta. Dobre i to.
Drzwi otworzyły się i do gabinetu wkroczył Konrad Kowalski. Oczy miał pełne pogardy dla świata, a garnitur tak ziejący z daleka firmowością, że pewnie droższy nawet od ciuchów Kaszuby. Tomek zerwał się z miejsca i poprawił swoją niezbyt dopasowaną marynarkę.
– Dzień dobry. Nazywam się mecenas Tomasz Podhalski. Przychodzę w imieniu pani Kingi Dobrzyckiej – wypalił, zanim Kowalski zdążył się odezwać. Prezes rzucił mu zdziwione spojrzenie, a potem zerknął na drzwi.
– Dureń – wymamrotał w kierunku sekretarza.

Tomek zatrzasnął za sobą drzwi samochodu i oparł się o kierownicę. Wziął kilka głębokich oddechów. Właściwie nie poszło mu tak źle. Nie zarobił kulki w łeb za nadmierne zbliżenie się do ciemnych spraw Kowalskiego, a całej sprawie z medalionem Dobrzyckiej prezes oczywiście zaprzeczył, ale nawet go nie wyśmiał… Poszło mu wręcz znakomicie, można powiedzieć. Teraz wystarczy wrócić do kancelarii, wyjaśnić pani Kindze, jak bardzo jest mu przykro, że nie zdołał nic zdziałać, i raz na zawsze zapomnieć o tym wszystkim.
Posiedział jeszcze przez chwilę w samochodzie, żeby trochę ochłonąć. Właśnie sięgał do stacyjki, by przekręcić kluczyki, kiedy z budynku energicznym krokiem wyszedł Konrad Kowalski. Ciągnął za sobą niewielką walizkę podróżną, a w drugiej ręce niósł prostokątną torbę. Taką na oko pięćdziesiąt cztery na trzydzieści dziewięć centymetrów.
Tomek jęknął w duchu i raz jeszcze powtórzył sobie, że to nie jego sprawa. Absolutnie nie jego. W najmniejszym nawet stopniu.
Kowalski otworzył bagażnik i wrzucił do środka walizkę i torbę, po czym wsiadł do samochodu.
Dobrze, może odrobinkę, tak minimalnie... Bo co prawda pod artykuł dwieście czterdziesty to się nie łapało, ale jak by ktoś się uparł, to pod Kodeks Etyki Adwokackiej dałoby się to podciągnąć. Chyba powinien to jednak zgłosić. Oczywiście tylko tyle, zgłosić i zniknąć jak najdalej od tego miejsca, zanim wydarzy się coś nieprzewidzianego.
Silnik mercedesa Kowalskiego zawarczał cicho przy uruchomieniu.
Tomek sięgnął po telefon. Jeden, jeden, dwa… Czerwona słuchawka. Zgłosić, że powszechnie szanowany biznesmen szmugluje za granicę dzieła sztuki. Tak po prostu, bez dowodów, na podstawie trzech podejrzanych rachunków, obrazka w schowku i przeczucia babci. Z pewnością potraktują go bardzo poważnie.
Odrzucił telefon na siedzenie pasażera i zawahał się, bębniąc palcami w kierownicę. A potem z westchnieniem przekręcił kluczyki i ruszył.
Zachowywał się jeszcze durnej niż Kaszuba, to nie ulegało wątpliwości.
Tomek chyba pierwszy raz w życiu cieszył się na widok zatłoczenia na warszawskich ulicach, bo dzięki temu jego auto nie miało najmniejszych problemów z nadążeniem za luksusową limuzyną Kowalskiego. Tylko na moment stracił go z oczu, kiedy na wyjątkowo jak na tą godzinę opustoszałej Wołoskiej zahamował gwałtownie, przypominając sobie o fotoradarze (jedna z tarcz hamulcowych zazgrzytała posępnie, przypominając, że volkswagen mecenasa Podhalskiego nigdy nie wrócił do pełnej formy po tym, jak Kaszuba raczył wpakować się nim w samochód Laury pod prokuraturą). Po kilku skrzyżowaniach zdołał jednak nadrobić niemal całą stratę, głównie dzięki temu, że Kowalski, nieświadomy pościgu, mimo pośpiechu, zatrzymywał się posłusznie na czerwonym świetle. Koniec końców Tomek dotarł na parking przy lotnisku ledwie sekundę po biznesmenie.
Prędko wyskoczył z samochodu i pewnie dopadłby Kowalskiego w pięciu krokach, gdyby nie to, że już przy drugim potknął się o krawężnik i runął jak długi na chodnik. Po chwili udało mu się pozbierać z ziemi i zaczął otrzepywać się pospiesznie, czując, jak uszy płoną mu pod pełnymi politowania spojrzeniami przechodniów.
Kowalski zdążył już zniknąć wewnątrz budynku. Tomek ruszył za nim i wkrótce przepychał się już przez tłum ludzi kłębiący się w terminalu. Po chwili poszukiwań udało mu się dostrzec stojącego w kolejce do odprawy Kowalskiego.
Dotarcie do niego zajęło Tomkowi jakieś dwadzieścia sekund i były jedne z najdłuższych dwudziestu sekund w jego życiu. Przez głowę przemknął mu w tym czasie miliard myśli, oscylujących głównie wokół tego, jak bardzo zaraz się skompromituje i jak bardzo cały ten przemyt jest wytworem jego wyobraźni. Nie pojmował, jakim cudem mógł sobie w ogóle coś takiego ubzdurać. Pewien był tylko jednego – że kiedy już Kowalski pozwie go za całą tę akcję, sam będzie wnosił o jak najwyższy wymiar kary. Wolał dać się zamknąć w więzieniu albo wariatkowie niż znosić szyderczy uśmiech Kaszuby, kiedy się o wszystkim dowie.
Dotarł w końcu na miejsce, wyszarpnął zaskoczonemu Kowalskiemu walizkę i zabrał się za jej otwieranie.
– Co pan wyprawia? – wrzasnęła zdumiona stewardessa.
Cóż, Tomek sam bardzo chciałby to wiedzieć.
Lekko drżącymi rękami odpinał kolejne warstwy zabezpieczeń. Zamek walizki, torba, służący za kamuflaż kawał materiału, pewnie odporny na prześwietlenia, skrzynka z materiałów kompozytowych, pięćdziesiąt cztery na trzydzieści dziewięć centymetrów…
– Ha! – Tomek triumfalnym gestem wydobył ze środka obraz, o którym dość głośno było w ostatnich doniesieniach medialnych z powodu śmiałej kradzieży.
Choć gdyby ktoś zapytał o zdanie mecenasa Podhaslkiego, zapewne określiłby stan, w którym się znajdował, nie triumfalnym, a przedzawałowym.

Tomek już miał wsiadać do własnego samochodu, ale wiedziony instynktem zajrzał jeszcze na moment to auta Kowalskiego, pozostawionego na chwilę bez nadzoru przez dokonujących szczegółowych przeszukań policjantów. Zajrzał do schowka i z lekkim uśmiechem wydobył stamtąd pozłacany medalion. Wcisnął go do kieszeni, zatrzasnął wieko skrytki i ruszył w końcu w swoją stronę.
– Panie mecenasie? – rozległ się głos prowadzącego sprawę policjanta, gdy Tomek zdążył przejść ledwie kilka kroków.
I po co mu to było? Teraz będzie musiał się godzinami tłumaczyć z powodu jakiejś durnej błyskotki. Trzeba było zostawić to w spokoju i kazać Dobrzyckiej zgłosić się na policję…
– Tak? – Odwrócił się, starając się stłumić narastającą panikę. Policjant rzucił mu uważne spojrzenie.
– Mam nadzieję, że nie muszę panu mówić, że dla dobra śledztwa lepiej by było, gdyby zachował pan tę historię dla siebie, prawda? – zagadnął. Tomek odetchnął z ulgą.
– Oczywiście.

– Proszę bardzo. – Tomek wręczył rozpromienionej pani Kindze medalion. Długo jednak jego dłonie nie pozostały puste, bo Iga Małecka podała mu kubek z kawą, chyba w ramach uznania.
– Dziękuję. Jest pan cudotwórcą! – wykrzyknęła Dobrzycka, zawieszając sobie pamiątkę rodzinną na szyi. – Proszę powiedzieć, ile jestem panu dłużna – dodała po chwili rzeczowym tonem. Tomek zawahał się. Nijak nie potrafił przyporządkować ścigania przemytników do żadnego z punktów cennika kancelarii.
– Powiedzmy, że pierwsza porada gratis – stwierdził w końcu. – Tylko proszę nie wspominać o tym mojemu szefowi.
– Jasne. Dziękuję panu bardzo. – Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie. Tomek odprowadził ją do drzwi, a kiedy wrócił, natknął się w sekretariacie na Wiktora.
– Jesteś wreszcie – rzucił Zarzycki i wręczył Tomkowi teczkę z aktami. – Za godzinę masz rozprawę, musisz zastąpić Marcina – poinformował i skierował się do swojego gabinetu. W progu zawrócił i zmierzył mecenasa Podhalskiego krytycznym spojrzeniem, prześlizgując wzrokiem po jego przybrudzonej marynarce, przekrzywionym krawacie i zmierzwionych włosach.
– Jak ty w ogóle wyglądasz? – wytknął na odchodnym. – Doprowadź się do porządku.
Tomek zmiął w ustach przekleństwo, zgarnął teczkę z aktami i kawę i pomaszerował do swojego gabinetu.
Zdążył omieść spojrzeniem kilka pierwszych dokumentów, kiedy do pokoju zajrzała Iga. Zbierała się już chyba do wyjścia, bo w ręku dzierżyła torbę, ale najwyraźniej postanowiła wcześniej jak zawsze wetknąć swoje trzy grosze do jakiejś nie swojej sprawy. Choć tego dnia Tomek nie miał chyba moralnego prawa jej za to krytykować.
– Dobrze się pan spisał, panie mecenasie. – Iga uśmiechnęła się do niego promiennie. – Ta dziewczyna naprawdę potrzebowała pomocy. – Wyciągnęła w jego stronę rękę. Zdziwiony Tomek przyjął gratulacje.
Po chwili znowu został sam w gabinecie. Z uśmiechem błąkającym się po twarzy skończył pobieżne przeglądanie akt, odstawił kubek na biurko i zaczął też zbierać się do wyjścia.
A potem otrząsnął się wreszcie z resztek oszołomienia, raz jeszcze sięgnął po kubek, wypił ostatni pozostawiony na dnie łyk kawy, odstawił naczynie z hukiem na blat i zawołał, pakując teczkę z aktami do neseseru:
– A czemu właściwie Kaszuba nie może sam zająć się tą sprawą? Słowo daję, że jeśli okaże się, że znowu ugania się z Małecką za jakimiś przestępcami…!


T.L.


Ostatnio zmieniony przez Tina Latawiec dnia Pią 23:23, 05 Cze 2015, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
die Otter
Jeździec Eomera


Dołączył: 11 Lis 2009
Posty: 1913
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ze stepów Rohanu

PostWysłany: Pią 22:34, 05 Cze 2015    Temat postu:

Moje!!! <3 <3 <3

Przejdźmy do części bardziej konstruktywnej. Otóż tak, po pierwsze, wybaczę ci brak Krzysia, bo wybrałaś drugiego bohatera, który wiecznie mnie rozbraja. Jak zobaczyłam, że piszesz o Tomku, miałam cichą nadzieję, że wyjaśnisz sprawę z Laurą. Ale to nic, może następnym razem? XD

Podoba mi się, że dałaś mu sprawę taką "na serio", pozwoliłaś się chłopakowi wykazać, a jednocześnie nie pozbawiłaś całkiem tej jego przeuroczej pierdołowatości. Marta i Iga też świetnie napisane - choć było ich mało, czytałam to zupełnie tak, jakbym je widziała i słyszała.

Cytat:
Tomek wycofał się, odwrócił i stanął nos w nos w sekretarzem, który bezszelestnie zjawił się w pomieszczeniu. Właściwie nie nos w nos, a bardziej nos w krawat, bo mężczyzna nie wyróżniał się szczególnie wysokim wzrostem. Zresztą w ogóle mało czym się wyróżniał – sprawiał wrażenie, jakby składał się głównie z szarości i wielkich okularów.

Kwiiiik! XD

Cytat:
Zachowywał się jeszcze durnej niż Kaszuba, to nie ulegało wątpliwości.

Kwintesencja Tomkowatości. Zawsze uważałam, że on ma kompleks Kaszuby (temu tak mi się podobał ostatnio, kiedy powiedział Marcinowi, że zazdrościł to on mu Asi, a tak poza tym to ma go za idiotę XD tzn. tak nie powiedział, z tego, co pamiętam przynajmniej, ale to było między wierszami XD). I tekst o drogich ciuchach i o tym, co Marcin by mu zrobił, jakby Idze coś się stało - Tomek ma zdecydowanie kompleks Kaszuby. Fajnie to uchwyciłaś. Tym bardziej to ostatnie zdanie mnie ómarło. Bo nawet Tomek-bohater nie przestaje być Tomkiem XD

Cytat:
Prędko wyskoczył z samochodu i pewnie dopadłby Kowalskiego w pięciu krokach, gdyby nie to, że już przy drugim potknął się o krawężnik i runął jak długi na chodnik.

Wspominałam już coś o kwintesencji Tomkowatości? Aż dziw, że nie było tam Laury XD

Cytat:
Choć gdyby ktoś zapytał o zdanie mecenasa Podhaslkiego, zapewne określiłby stan, w którym się znajdował nie triumfalnym, a przedzawałowym.

Kwiiiik! XD Uwielbiam taki nienachalny acz uroczy humor twoich tekstów.

I jeszcze pierwsza porada gratis. Wspominałam coś o kompleksie Kaszuby? XD Wiem,wiem, powtarzam się, ale to dlatego, że najbardziej zachwyca mnie tutaj ta stuprocentowa kanoniczność. Rozpracowałaś mecenasa Podhalskiego idealnie. Sama sprawa fajnie wymyślona. Tylko czemu tak krótko? XD Jakoś tak szybko to idzie naprzód i się rozwiązuje, że właściwie nie ma czasu tak całkiem się rozwinąć, przez co bardziej się skupiałam na absolutnie uroczych zachowaniach Tomka niż na akcji. Chociaż z drugiej strony, i pomysł był ciekawy, i zaskoczenie było, i zwroty akcji, Kinga i pan prezes mimo długości dali się zapamiętać... Taak, dochodzę do wniosku, że nie w długości jest problem, a w tym, jak świetnie napisałaś mojego Tomka. Chyba muszę przeczytać jeszcze raz, tym razem dla sprawy... Co nie zmienia faktu, że mogłoby być dłużej. XD

A może dalszy ciąg? Romans Tomka z Kingą czy jak? XD
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin