Forum Dolina Rivendell Strona Główna Dolina Rivendell
Twórczość Tolkiena
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

[M] Święta Małgorzata od kasztanów

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tina Latawiec
Strażniczka Białego Drzewa


Dołączył: 07 Lis 2008
Posty: 3465
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ithilien

PostWysłany: Wto 16:18, 10 Sie 2010    Temat postu: [M] Święta Małgorzata od kasztanów

Napisałam romansidło! Znowu. To ciekawe zajęcie, wiecie?
Narzekania sobie daruję - i tak zobaczycie, że to słaby tekst, więc po co mam wam to mówić?
A jeśli ktoś chciałby mi zarzucić za dużą inspirację, jeśli chodzi o bohaterkę mojego opowiadania, to będę musiała zaprzeczyć. To naprawdę nie było celowe. Najpierw pojawiła się ona i jej płaszcz, i jej imię, i dyskusja o drzewach. Dopiero potem pojawiło się Skojarzenie i zmieniłam tytuł czytanej przez nią książki.
Opowiadanie dedykuję Lai - ze spóźnionymi życzeniami imieninowymi, ale przede wszystkim z podziękowaniem za cudne, wenogenne komentarze.


Święta Małgorzata od kasztanów

– Przepraszam, mógłby mi pan powiedzieć, co to za drzewo? – padło pytanie tuż nad moim uchem. Był chłodny, szary, wczesnowiosenny poranek. Niemal całą noc nie mogłem zmrużyć oka i, zasnąwszy dopiero nad ranem, obudziłem się potwornie zmęczony ponad pół godziny po umilknięciu budzika. Nie zdążyłem nawet wypić kawy przed wyjściem z domu. W dodatku postawiony do góry kołnierz płaszcza wcale nie osłaniał mnie ani przed przenikliwymi podmuchami wiatru, ani przed siąpiącą mżawką, a mój wysłużony neseser wybrał właśnie ten dzień, by ostatecznie zakończyć współpracę i pęknąć, topiąc całą zawartość w kałuży mniej więcej wpół drogi do przystanku. Poza tym byłem prawie pewien, że autobus linii, nomen omen, trzynaście tym razem, jak na złość, przyjedzie co do minuty zgodnie z rozkładem, zanim zdążę pozbierać porozrzucane wokół przedmioty. Albo, co wydawało mi się niemniej prawdopodobne, zimowym jeszcze zwyczajem zepsuje się pięćdziesiąt metrów wcześniej, zmuszając mnie do pieszej wędrówki do pracy lub na równie oddalony postój taksówek i doprowadzając niechybnie do spóźnienia.

Naprawdę nie miałem w tamtym momencie ochoty na zagadki botaniczne.

Zerknąłem szybko za siebie, chcąc zorientować się, kim jest natręt. Przekleństwo zastygło mi na ustach, gdy zobaczyłem uśmiechającą się do mnie promiennie młodziutką kobietę. Była niewysoka, ale dodawała sobie parę centymetrów zgrabnymi bucikami na obcasach, które doskonale widziałem z mojej perspektywy tuż przy powierzchni chodnika. Wydawała mi się bardzo szczupła, wręcz chuda, choć znaczącą przeszkodę w ocenieniu jej figury stanowił obszerny, czarny prochowiec spowijający jej sylwetkę. Bladą, trójkątną twarzyczkę ozdabiały lśniące jak ciepłe promienie świec oczy i ujmujący, choć nieco zaczepny uśmiech. Ciemne, upięte w luźny kok włosy były wilgotne od kropel deszczu.

Oderwałem w końcu wzrok od oryginalnej osóbki i bez słowa wróciłem do wyławiania z miniaturowego bajorka swoich drobiazgów. Ona jednak nie zdawała się w najmniejszym nawet stopniu zniechęcona moim milczeniem. Przykucnęła obok mnie i ciągnęła temat konwersacyjnym tonem.

– Liście jeszcze się nie rozwinęły, więc niełatwo to ocenić, ale jestem prawie pewna, że to kasztan. – Wyciągnęła z mętnej wody długopis i podała mi. – To jedno z moich ulubionych drzew, wie pan? Tak, to na pewno kasztan.

– Kasztanowiec co najwyżej – burknąłem nieuprzejmie, wstając z całym naręczem ubłoconych przedmiotów. Spojrzała na mnie z namysłem, przechylając lekko głowę.

– Aha – zgodziła się w końcu. – Właśnie on. Pan nie lubi tych drzew, co? – zagadnęła. Wzruszyłem ramionami. Naprawdę nie miałem czasu ani ochoty na podobne dyskusje, brzmiące zresztą jak bezpośrednio zaczerpnięte z jakiegoś romansidła. Bardziej przejmowałem się tym, jak zdołam tak obładowany wsiąść do autobusu. Kobieta wyczytała to chyba z mojej twarzy, bo sięgnęła do kieszeni płaszcza, wyjęła z niej płócienną siatkę i wyciągnęła w moją stronę.

– Proszę, niech pan weźmie – powiedziała, uśmiechając się nieco bardziej nieśmiało niż wcześniej. Jęknąłem w duchu. I jak zwykle wyszedłem na niewdzięcznego buraka. Inaczej tego określić nie sposób.

– Dziękuję – mruknąłem z lekkim zażenowaniem i, próbując zatuszować wcześniejszą nieuprzejmość, dodałem – Skoro lubi pani kasztanowce, powinna się pani przespacerować uliczką równoległą do tej, tam w głębi osiedla. – Machnąłem niezgrabnie ręką, usiłując jednocześnie zapakować wszystkie rzeczy do siatki. – Tam te drzewa rosną wzdłuż całej alejki.

– Och, naprawdę? – ucieszyła się kobieta. – Wspaniale. Coraz bardziej zaczyna mi się tu podobać – stwierdziła. Chciałem coś odrzec, ale znajomy odgłos wprawił mnie w lekką panikę. Kiwnąłem tylko niedbale głową na pożegnanie i odbiegłem, zapomniawszy nawet zapytać, jak zwrócić torbę.

W ostatniej chwili wskoczyłem na schodki „trzynastki”.


Słońce prażyło niemiłosiernie, a na nieskazitelnym błękicie nieba na próżno szukałem chociaż jednego obłoczka. Wpatrując się w ten jasnoniebieski bezkres, zmuszony byłem przyznać, że lazurowe może być nie tylko Wybrzeże. A tak, przez większą część ranka nie odrywałem od nieba wzroku. Cóż innego robić w taki upał? Strony książki, którą próbowałem przez chwilę czytać, natychmiast poskręcały się od promieni słonecznych. Na termometr tamtego dnia nawet nie spojrzałem. Wiedza, że czterdziestostopniowa skala okazała się zbyt mała, wcale nie poprawiłaby mi humoru.

Nad jeziorem było stosunkowo najprzyjemniej. Ze strony wody napływała chociaż sugestia wiatru, a drzewa dawały parę centymetrów kwadratowych cienia. Podążałem niespiesznie promenadą, rozglądając się za wolną ławką w jakimś osłoniętym choć trochę od nieznośnych promieni zakątku. Ku mojemu zdziwieniu wokół panował ruch i gwar niczym w popularnym nadmorskim kurorcie. Nie zrażeni upałem turyści oraz, co dziwniejsze, mieszkańcy miasta spacerowali tłumnie w obie strony, a ja musiałem lawirować, by z nie zderzyć się z żadnym z nich. Co wytrwalsze osoby pędziły nawet ścieżką rowerową, nie zważając na to, że ich dwa kółka zostawiają rozpuszczające się ślady na nagrzanych kostkach brukowych. Dzieci wesoło ganiały się na trawie albo lizały topiące się w zastraszającym tempie lody. W ekstremalnych przypadkach robiły nawet obie te rzeczy na raz. Z długiego szeregu kawiarni dolatywała do mnie mieszanina zachęcających zapachów, ale rosnąca wciąż temperatura zupełnie odebrała mi apetyt. Zresztą i tak nie miałbym gdzie usiąść, bo wszystkie stoliki były oblegane. Dopełnienie urlopowej scenerii stanowił starszawy akordeonista, który, rozparłszy się na jednej z fikuśnie zdobionych ławeczek, przygrywał skoczną, choć dość bezładną melodię. W leżącym obok kapeluszu pobłyskiwał spory stosik monet.

Wyglądało na to, że tylko ja aż tak źle znosiłem tę pogodę. Co również nieszczególnie mnie pocieszało. Czułem się coraz bardziej zmęczony i zirytowany, a w zasięgu mojego wzroku wciąż nie pojawiło się ani jedno wolne siedzisko. Nogi zaczynały mi się buntować przeciwko dalszemu marszowi, a nad samym brzegiem wody panował kuszący cień roztaczany przez leciwe klony i krzaki bzu. A może to nie był bez? Nie wiem właściwie. Jakoś ogrodnictwo naprawdę nigdy mnie nie pociągało. W każdym razie zaczynałem już poważnie rozważać położenie się bezpośrednio na trawie, gdy dojrzałem wreszcie upragnioną ławkę. Stała w dalszym rządzie, dopiero za dróżką dla rowerów, w pobliżu szpaleru kasztanowców. Siedziała tam już jakaś kobieta, lecz zdawała się tak głęboko pogrążona w czytaniu, że nie podejrzewałem, by zwróciła w ogóle uwagę na moją obecność. Poza tym tropikalne niemal warunki pogodowe były wstanie pokonać nawet moją naturalną niechęć do nachalności.

Nie zważając na nic, kilkoma susami przemierzyłem trawnik, ścieżkę rowerową i kolejny pas trawy, po czym z westchnieniem ulgi opadłem na ławkę. Przymknąłem oczy, głowę odrzuciłem do tyłu, opierając ją o zwieńczenie poręczy, a nogi wyciągnąłem daleko przed siebie. Na twarzy igrały mi plamki światła przedzierającego się przez gęste sklepienie ciemnozielonych liści. W mojej głowie zaświtała niezbyt ambitna i niecałkiem na temat myśl. Żyję. Po niej pozwoliłem sobie na błogą bezmyślność.

– Miło pana znowu widzieć – rozległo się bardzo blisko mnie. Mój dobry nastrój prysnął w ułamek sekundy. Zmusiłem się do otworzenia oczu i zogniskowania wzroku na siedzącej obok mnie kobiecie. A potem jeszcze do nadludzkiego wysiłku, jakim była próba przypomnienia sobie, skąd, u licha, znam swoją rozmówczynię.

– Po naszej ostatniej rozmowie byłam pewna, że pan nie lubi kasztanów, ale… Chyba się myliłam? – mówiła tymczasem ona, nie zważając na brak reakcji z mojej strony. – Skoro szuka pan ochłody w ich cieniu, nie mogą być panu zupełnie obojętne – wysunęła przypuszczenie. Ach, oczywiście. Dziewczyna od torby. Zrezygnowała, co chyba zrozumiałe, z prochowca na rzecz krótkiej, prostej sukienki, ale buty miała chyba te same.

Wzruszyłem bez entuzjazmu ramionami. Być może jestem dziwakiem, ale naprawdę guzik mnie obchodzi, pod jakim drzewem siedzę, byleby nic nie sypało mi się z niego na głowę. Miałem ogromną ochotę, by powiedzieć jej to w jakiś dosadny sposób albo chociaż wytknąć ten nieznośny zwyczaj nazywania całego drzewa kasztanem, ale powstrzymałem się. Pomyślałem, że może po chwili pogawędki kobieta da mi wreszcie spokój. W poszukiwaniu neutralnego tematu zajrzałem jej przez ramię, by sprawdzić, co czytała. Moje brwi powędrowały automatycznie w górę.

– „Mistrz i Małgorzata”?

– Owszem. Dlaczego się pan dziwi? – zapytała z uśmiechem. Wzruszyłem ramionami, odnotowując jednocześnie w myślach, że powinienem odzwyczaić się od tego dość nieuprzejmego gestu.

– Nie, nie dziwię się… Po prostu… Nie sądzi pani, że to trochę przyciężka lektura na lato? – spytałem ostrożnie. Tym razem to w jej głosie zabrzmiało szczere zdumienie.

– Przyciężka? Nie, nie sądzę. Uwielbiam tę książkę. Czytałam ją chyba ze sto razy. A pan…? – zagadnęła i, zanim zdążyłem zripostować, że nie, przebrnąłem przez to tylko raz, dodała – Pan jej nie lubi?

– Nieszczególnie – przyznałem. Przyglądała mi się przez chwilę z namysłem.

– To dziwne. Myślałam, że pan lubi – stwierdziła w końcu, a ja ledwie zdołałem nie parsknąć pogardliwie. Przecież to jakaś kompletna wariatka!

– Na podstawie czego pani tak sądziła? – Uśmiechnąłem się kwaśno. Dla odmiany to ona wzruszyła ramionami, choć z pewnością zrobiła to z większą gracją niż ja.

– Nie wiem. Często próbuję zgadywać, co lubią ludzie wokół mnie. O, na przykład tamten mężczyzna. Jestem pewna, że lubi duże ogrody. Widzi pan? – Wskazała mi dyskretnie grubego przechodnia w eleganckim żeglarskim stroju. Przyjrzałem mu się szybko, modląc się w duchu, by nikt nie zwrócił na to uwagi. Nie miałem ochoty, by przez tą szaloną kobietę wszyscy uznali mnie za wścibskiego.

– Nie. Widzę tylko, że lubi duże porcje jedzenia – odpowiedziałem półgębkiem. Moja rozmówczyni parsknęła śmiechem.

– Ma pan rację – potaknęła. – Ale niech pan spojrzy na jego strój. Pieniądze też chyba lubi.

– Kto tak naprawdę nie lubi? Niewątpliwie przydają się w życiu – zauważyłem. Kiwnęła poważnie głową.

– Niestety, nie sposób się z panem nie zgodzić. Świat byłby piękniejszy, gdyby było inaczej – orzekła i umilkła na moment. Gdy znów się odezwała, jej ton był ponownie całkowicie pogodny.

– Co z tamtą kobietą? Co lubi, jak pan myśli? – zapytała, nachylająca się delikatnie w moją stronę. Powiodłem wzrokiem we wskazaną stronę. Przy zaimprowizowanej sztaludze nad brzegiem jeziora stała zamyślona blondynka, pracując zamaszyście pędzlem.

– Cóż… Biorąc pod uwagę, że maluje pejzaż, a nie portrety turystów, powiedziałbym, że lubi te same teorie na temat pieniędzy, w których gustuje i pani – odrzekłem z przekorą. Ze śmiechem przyjąłem teatralnie oburzoną minę mojej rozmówczyni.

Tak, to była idiotyczna dyskusja. Podobnie jak następna, ta o kształtach nadciągających zza jeziora burzowych chmur. Tak, czułem się bardzo głupio. Nie przywykłem do opowiadania banałów, nie przywykłem do spoufalania się z nieznajomymi, nie przywykłem do zachowywania się, jakbym miał piętnaście lat. Lecz przy tej kobiecie nie dało się inaczej. Była tak czarująca i beztroska, że nie potrafiłem urwać tej rozmowy. Była czarująca i beztroska, ale jednocześnie w jej sposobie bycia wyczuwałem odrobinę tajemniczości i zdystansowania, więc wrodzona dociekliwość, którą od wielu lat bezskutecznie próbowałem okiełznać, jeszcze bardziej pchała mnie do kontynuowania rozmowy.

Nie wiem, ile czasu tak siedzieliśmy. Wystarczająco dużo, by czyste jak łza niebo zasnuło się ciężkimi obłokami. Wystarczająco dużo, by do moich uszu zaczęło dolatywać odległe dudnienie grzmotów. Wystarczająco dużo, bym poczuł na nosie pierwsze krople deszczu. Ona też chyba je zauważyła, bo podniosła się energicznie z ławki.

– Zaczyna padać – oświadczyła i, uśmiechnąwszy się na pożegnanie, ruszyła przed siebie, stukając obcasami o kostki chodnika.

– Do zobaczenia! – rzuciła jeszcze przez ramię. Myślę, że w tamtym momencie rozsądek miał duże szanse we mnie wygrać. Wcale nie żałowałem, że odeszła. Ba! Po jej ostatnich słowach przemknęło mi nawet przez myśl niezbyt uprzejme „Oby nie!”. Przecież co za dużo, to niezdrowo.

Rozsądek miał duże szanse, ale jednak przegrał. Właściwie został pokonany. Podstępem. Mój wzrok padł na pozostawione na ławce tomiszcze. Podniosłem je, zrywając się na równe nogi.

– Książka! – zawołałem. Kobieta zatrzymała się zdziwiona. Dogoniłem ją i oddałem zgubę. Uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością.

– Dziękuję panu. Nie wiem, jak mogłam o niej zapomnieć…

– Ależ to naprawdę drobiazg – zapewniłem. Przez chwilę milczeliśmy z lekkim zażenowaniem. Wreszcie kobieta skinęła mi po raz ostatni głową i, przycisnąwszy książkę do siebie, by ochronić ją przed coraz gęstszym deszczem, szybkimi krokami ruszyła dalej.

Następnych słów nie wypowiedziałem ja. Przynajmniej nie świadomie. Nie mógłbym. W tym czasie usiłowałem zmusić swoje usta do zamknięcia się. Nie usłuchały.

– Nawet nie powiedziała mi pani, jak się nazywa! – zawołałem, próbując przekrzyczeć głośne odgłosy towarzyszące pospiesznemu sprzątaniu stolików w kawiarnianych ogródkach. Kobieta zatrzymała się już na pierwszym stopniu schodów, którymi wychodziło się z deptaka. Zerknęła na mnie szybko, jakby z lekkim wahaniem.

– Małgorzata! – rzuciła w końcu i ze śmiechem odbiegła. Pokręciłem ze złością głową. Żartowała sobie ze mnie. Tak, z pewnością żartowała!

Wróciłem na ławkę i rozparłem się wygodnie. Tym razem to tylko mi nie przeszkadzała pogoda. Deszcz był ciepły, lecz orzeźwiający. To było jak skok do wody. Tylko lepsze, bo wypadało.

Z uśmiechem wystawiłem twarz na działanie ciepłych kropel.


Zamaszystym ruchem zatrzasnąłem drzwi dużego, eleganckiego samochodu, który dwa tygodnie wcześniej stał się w końcu moją własnością. Odruchowo kopnąłem jeden z leżących na parkingu kasztanów. Poturlał się niczym brązowa, lśniąca piłeczka, podskakując na wszystkich nierównościach, aż w końcu wpadł w leżącą pod drzewem stertę złoto-rudych liści. Energicznym krokiem ruszyłem w kierunku wejścia do szpitala, wymachując trzymanym w jednej ręce parasolem i nowiutkim, skórzanym neseserem niesionym w drugiej. Uśmiechnąłem się pod nosem. Złota, polska jesień i złoty okres życia, co? Świat wcale nie wydawał się taki zły.

Byłem niemal skłonny zacząć nucić coś pod nosem, ale złapałem podejrzliwe spojrzenie mijającego mnie mężczyzny i powstrzymałem się. Nie należało przesadzać z tym okazywaniem zadowolenia z życia. Mimo wszystko szedłem to pracy. Powinienem być znudzony i zniechęcony. Śpiewanie i wywijanie parasolem nie świadczyłoby dobrze o moim zdrowiu psychicznym. W końcu nie byłem bohaterem musicalu, tylko lekarzem.

Wparowałem do holu szpitalnego i, kiwając głową napotykanym współpracownikom, zacząłem zmierzać w kierunku swojego gabinetu. I wtedy stanąłem jak wryty.

Stała przy ścianie, kuląc okryte znajomo wyglądającym prochowcem ramiona. Rozglądała się niecierpliwie, jakby kogoś szukała, wyłamując nerwowo palce. Jej twarz nie była już po prostu blada, a biała jak papier, nienaturalnie i chorobliwie. Malowały się na niej skrajne zagubienie i niepokój.

Święta Małgorzata od kasztanów, jak przemianowałem ją ostatnio w myślach. A kto by inny?

Chyba poczuła na sobie moje spojrzenie, bo odwróciła się w moją stronę. Drgnęła lekko, a przez jej twarz przemknął cień ulgi. Podbiegła i spojrzała na mnie bezradnie.

– Boże, jak dobrze, że pana widzę – pisnęła. – Musi mi pan pomóc, po prostu pan musi! – oświadczyła słabym głosem. Uniosłem brwi ze zdumieniem. O co mogło znowu tej szalonej kobiecie chodzić?

– Niech się pani uspokoi – poprosiłem. – Spróbuję pani pomóc, ale muszę wiedzieć w czym – dodałem, siląc się na profesjonalny ton. Małgorzata zachowywała się jednak, jakby moje słowa w ogóle do niej nie dotarły. Wbiła palce w rękaw mojego płaszcza i jęknęła:

– Błagam pana! Błagam, niech mi pan pomoże… – Głos jej się załamał. Tkwiłem bezradnie w milczeniu i bezruchu. Nie miałem pojęcia, jak powinienem zareagować. Czułem, jednak, że zachowanie kobiety ściąga zbyt dużą uwagę ludzi. Recepcjonistka już od dłuższego czasu patrzyła na nas spod oka. Przełamałem się więc, postanawiając przynajmniej przenieść się z tą rozmową w jakieś bardziej ustronne miejsce. Strząsnąłem delikatnie dłonie Małgorzaty ze swoich rąk.

– Musimy spokojnie porozmawiać. Przejdźmy do mojego gabinetu, dobrze? – zaproponowałem ściszonym tonem. Kiwnęła głową w odpowiedzi i jeszcze bardziej skuliła się w sobie. Chwyciłem ją niepewnie za łokieć i poprowadziłem w głąb korytarza. Po chwili otworzyłem drzwi, wprowadziłem kobietę do pomieszczenia i usadziłem na krześle dla pacjenta. Przekręciłem klucz w zamku, by nie przeszkodził nam żaden z namolnych hipochondryków, którzy nie mają w zwyczaju zważać na takie drobnostki, jak to, że do rozpoczęcia przyjęć został jeszcze kwadrans albo że ktoś już jest w gabinecie. Zarzuciłem płaszcz na wieszak i opadłem na fotel za biurkiem.

– Więc…? – zachęciłem. Siedziała na samym brzegu krzesła, wbijając wzrok we własne kolana. I wcale nie wyglądała na chętną do zwierzeń. Westchnąłem ciężko i pochyliłem się w jej stronę.

– Pani Małgorzato – zacząłem poważnym tonem. Nawet nie drgnęła na dźwięk tego imienia. Może jednak faktycznie tak się nazywała?

– Pani Małgorzato, musi mi pani wyjaśnić, co się stało. Ja naprawdę chciałbym pani pomóc, ale nie wiem jak – powiedziałem. Podniosła powoli głowę i spojrzała mi w oczy. Milczała przez chwilę, a potem zaczęła mówić, dobierając ostrożnie słowa.

– Chodzi o mojego brata. On… On jest chory, bardzo chory. Pogorszyło mu się i trafił tutaj. A ja nic nie wiem. Nie wiem, co się dzieje – opowiadała cicho. Pokręciłem głową, bardziej do siebie niż do niej.

– Ja tym bardziej. Jestem tylko okulistą, nie mogę w żaden sposób pani wspomóc – poinformowałem, rozkładając bezradnie ręce. Małgorzata kiwnęła głową z nagłym zdecydowaniem.

– Wiem. Ale oni nic mi nie chcą powiedzieć, a ja tu nie znam nikogo innego. A pan… Pan na pewno mógłby się czegoś dowiedzieć, pan na pewno mógłby mi jednak pomóc. – Rzuciła mi błagalne spojrzenie. Zawahałem się przez moment.

– Długo już pani czeka na informację?

– Nie bardzo – przyznała szeptem. – Bardzo pana proszę, panie doktorze… – Znowu spuściła oczy. Skapitulowałem. Nie mogłem już patrzeć na ten jej bezgraniczny smutek.

– Zgoda. Zgoda, pani Małgorzato. Proszę mi tu zapisać nazwisko brata i oddział, na którym leży – powiedziałem, podsuwając jej bloczek z karteczkami i długopis. – Pani tu posiedzi, wypije herbatę i spróbuje się uspokoić, a ja zobaczę, co się da zrobić – dodałem, grzebiąc w szafeczce w biurku. Byłem niemal pewien, że mam w niej drugi kubek, nieużywany i bez niezmywalnych plam z kawy...

Wymacałem, go za stosem dokumentów, wyciągnąłem i zamarłem zdumiony.

– Boże – wyrwało mi się, choć babcia oduczyła mnie wzywania Boga nawet w myślach już jakieś dwadzieścia lat wcześniej.

Kubek był ładny, pomarańczowy i kojarzący się z jesienią. Bo wymalowany w kasztany.


Świat tej zimy miał sporo uroku. Wszystko było senne, ciche i spokojne. Śnieg iskrzył się w promieniach słońca i skrzypiał pod butami. Cała okolica przez ponad dwa miesiące wyglądała jak sceneria kartki bożonarodzeniowej.

Tylko drzewa sprawiały trochę ponure wrażenie. Pozbawione jakichkolwiek oznak życia bezlistne pnie były podobne jak dwie krople wody. Potrafiłem rozpoznać jedynie brzozy. Klony, dęby i kasztanowce wyglądały według mnie identycznie. Tak samo zresztą jak setki innych gatunków.

Czy Małgorzata dostrzegłaby jakąś różnicę? Tego nie wiem, bo nie wpadliśmy na siebie ani razu przez te zimowe miesiące.

Mimo że każdego ranka wybierałem się na ożywczy spacer w stronę przystanku autobusowego. Mróz szczypał w twarz i przedzierał się przez zimowy płaszcz, więc nie raz musiałem podbiec kawałek, by się ogrzać. To budziło lepiej niż kawa i na pewno było zdrowsze. Prawda?

Mimo że przechadzki nadjeziorną promenadą w wolne popołudnia szybko weszły mi w zwyczaj. Ozdoby świąteczne tam były szczególnie piękne, a zamarznięta tafla wody wyglądała jak wielkie lustro. Ten widok naprawdę cieszył oko.

Mimo że coraz częściej miałem jakieś sprawy do załatwienia na pewnym niezwiązanym z moją specjalizacją oddziale szpitala. Zabawne, gdzie czasem człowieka praca zapędzi. I zabawne, jak wiele takich spraw może nagle wypłynąć.

Mimo że pod koniec lutego często bywałem na cmentarzu. Mama złapała paskudną grypę, więc obiecałem, że będę odśnieżał groby dziadków i stawiał znicze. Wypełniałem ten obowiązek bardzo sumiennie. A wokoło wyrosło mnóstwo nowych mogił…


Zawsze lubiłem maj. Przynajmniej tak mi się wydaje. Świat nabiera wtedy intensywności. Staje się pełen barw i zapachów. Nawet deszcze są lśniące i pachną kwiatami. Słodkawa woń kwitnących bzów i kasztanowców potrafi czasem przesycić zupełnie powietrze, odbierając człowiekowi oddech. Tak jak tamtego wieczora, gdy wędrowałem bez celu nad brzegiem jeziora.

Promienie słońca przebijały się przez fioletowawą, burzową chmurę, rozsypując się w złocisty wachlarz. Niebo za nim miało kolor słoneczników. A ja szedłem przed siebie, snując melancholijne rozmyślania, zamroczony oszałamiającym zapachem maja.

Nie, nie przesadzam z tym zamroczeniem. Naprawdę tak było. Jak inaczej wyjaśnić to, że, ujrzawszy siedzącą na ławce Małgorzatę, zacząłem działać jak zahipnotyzowany? Podszedłem jak we śnie i stanąłem tuż przed nią. Tym razem jednak nie zauważyła mnie, nie podniosła głowy znad książki.

– Dzień dobry – odezwałem się w końcu. Poderwała się zaskoczona, a potem mnie rozpoznała i opadła z powrotem na ławkę.

– Dzień dobry – odparła. Jej głos brzmiał smutno, nie było w nim tej pogody i beztroski co kiedyś. Lecz jednocześnie wyglądała spokojnie i ładnie. Bez tej bladości i rozbieganego wzroku.

Nagle obudziłem się do działania. Choć nie mogę powiedzieć, by było to działanie zupełnie świadome. Gwałtownie schwyciłem Małgorzatę za dłonie i zmusiłem do wstania, mimo że głos rozsądku wył boleśnie w mojej głowie.

– Dobrze, że panią widzę – ogłosiłem stanowczo. Zdumiona kobieta zamrugała powiekami.

– Pan jest szalony! – stwierdziła w końcu, uśmiechając się lekko. Nie zapytała nawet, dlaczego tak się cieszę z tego spotkania. Skinąłem poważnie głową.

– Całkiem możliwe. Ale teraz zaprząta mnie coś innego – rzekłem. Tym razem ciekawość w niej zwyciężyła.

– A cóż to takiego? – spytała. Cofnąłem się na trawę, by uniknąć zderzenia z rowerem, który, z niewiadomych przyczyn, jechał drogą dla pieszych.

– To, że panią kocham! – zawołałem ze śmiechem, przyciągając Małgorzatę do siebie.

– Zaczyna padać – zaprotestowała słabo, ale nie wyrywała się.

Tamtego dnia przestałem wierzyć w rachunek prawdopodobieństwa. Staliśmy pod jedynym nad brzegiem kasztanowcem.

T.L.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lalaith
Slashynka Czarodziejka


Dołączył: 13 Lut 2009
Posty: 2710
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Dorlomin

PostWysłany: Śro 15:07, 11 Sie 2010    Temat postu:

*Lai siedzi i nie wie, co napisać. Bo jedyne, co przychodzi jej do głowy to piski w stylu 'Awwww' albo 'iiiiiii'*

Tinuś, Słoneczko. Przede wszystkim dziękuję za dedykację <3 I za życzenia. Naprawdę nie wiem, które komentarze były tak cudowne i wenogenne, ale się cieszę, że się podobały.
Po drugie, muszę powiedzieć, że uwielbiam Cię za imię bohaterki i książkę. 'Mistrz i Małgorzata' jest jedną z moich ulubionych lektur. I to wcale nie jest nadmierna inspiracja, o.
Co dalej, hm. Przeuroczy jest sposób myślenia narratora i te napotykane wszędzie przez niego kasztany. A już w ogóle to, co mnie zachwyciło i sprawiło, że się autentycznie wzruszyłam, to to, w jaki sposób on jej wyznał swoje uczucia. Jestem wielką romantyczką i no to po prostu jest takie... ach. Nie umiem powiedzieć, ale rozumiesz, prawda?
I sam Twój styl, jak zwykle wspaniały. Uwielbiam go i rozpoznam wszędzie, po prostu. A następnym razem, jak tak perfidnie skłamiesz na początku, wręcz się obrażę. Gdzie tu jest słabość, no gdzie?

Absolutnie uroczy romans, o.

Lai rozpłynięta
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Isena
Główny obsługiwacz respiratora


Dołączył: 12 Sie 2009
Posty: 724
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Fangorn

PostWysłany: Śro 21:26, 11 Sie 2010    Temat postu:

Ładny tekst. Czyta się lekko i przyjemnie, najbardziej podoba mi się początek i zbieg wszystkich pechowych zdarzeń. Oboje są bardzo sympatyczni^^
Mam tylko jedno zastrzeżenie, no nawet nie zastrzeżenie, tylko taką luźną uwagę. Wydaje mi się, że fragment z chorym bratem Małgorzaty jest zbyt istotny by zostawić go samemu sobie. Wiem, że cała scena prezentuje jedynie kubek, ale sądzę, że powinna być trochę mniej ważna.
Całość niemniej jest śliczna.
I kocham ostatnie zdanie!

Iss rozczulona
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aeria
Szara Eminencja


Dołączył: 25 Lis 2009
Posty: 1416
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gondor

PostWysłany: Sob 13:50, 14 Sie 2010    Temat postu:

Piękne. Ujmujące. 'Mistrz i Małgorzata'. Kasztany. Wszystko. Wybaczcie, ale nie jestem w stanie sklecić jakiegoś sensownego zdania, którym mogłabym skomentować ten tekst.

A.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gość






PostWysłany: Śro 11:36, 18 Sie 2010    Temat postu:

Tinuś, ujmujesz mnie już pierwszym zdaniem, w ogóle cały tekst ma w sobie magię, a to dzięki takim szczegółom jak kasztany, imię tej kobiety, tytuł książki, kubek... A to, jak główny bohater wyznaje Małgorzacie miłość, to jest przesiąknięta romantyzmem scena, w której kiedyś chciałabym brać udział. Ja z reguły nie jestem fanką oklepanych romansideł, ale twoje opowiadanie jest tak... oryginalne, niepowtarzalne, zapada w pamięć. A ja nie mogę uwierzyć, że ten mężczyzna jest lekarzem.

wzruszona Serina


Ostatnio zmieniony przez Gość dnia Śro 11:36, 18 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Kiran
Ómarnięta Narzeczona


Dołączył: 14 Kwi 2010
Posty: 442
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: G-ce

PostWysłany: Pią 21:11, 20 Sie 2010    Temat postu:

Tinuś, dlaczego twoje teksty zawsze są takie klimatyczne? Ach, ta atmosfera, Małgorzatę czuć było w każdym słowie, w każdej literze niemalże. Styl oczywiście bez zarzutu, błędów nie ma, ale zdziwiłabym się, gdyby były.
Ale żeby nie było tak wesoło muszę ponarzekać - ta sytuacja z bratem w szpitalu wydaje mi się wepchana na chamca, żeby główny bohater mógł zobaczyć Małgorzatę z innej strony, kiedy nie tryska tym optymizmem i ciepłem. Niemniej przyznaję, że tekst jest bardzo dobrze napisany i jestem zdecydowanie na tak.
Pozdrawiam,
Kiran
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Fayerka
Forumowy Perwers


Dołączył: 05 Lut 2012
Posty: 2336
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Mroczna Puszcza

PostWysłany: Nie 1:39, 26 Lut 2012    Temat postu:

Tin, na pewno nie będzie konstruktywnie.

To opowiadanie jest cudowne. I smutne. Bo w normalnym życiu jednak jest ten cholerny rachunek podobieństwa. A takie historie się nie zdarzają. A może się zdarzają, nie wiem. Ale muszę wierzyć, że tak, bo inaczej to życie stałoby się zbyt nieznośne.

Nie ma sensu mówienie tu o inspiracji Bułhakowem, bo on nie wymyślił ani takiego spotkania, ani takiej miłości, tylko może po prostu jako pierwszy tak pięknie opisał tęsknotę za tym, by się zdarzyły. By można było ot tak, podążyć za kimś na ulicy i spytać o kwiaty, drzewa, ksiażkę... A potem spotykać po raz kolejny i kolejny, aż w końcu przestać się rozstawać.

Ujął mnie główny bohater. Bo jest wycofany, samotny, nieufny. Może kiedyś się sparzył, zawiódł, a może nie? Ale znalazł w końcu swoją Małgorzatę i tak jest dobrze. Wreszcie wie i wbrew rozsądkowi wyznaje jej miłość.

Styl ujął mnie swoją dojrzałością, bo nie narzucasz nam jakiejś górnolotnej wizji uczucia, ani zmysłowych opisów. Są kasztany i dwoje ludzi. To wystarcza.

Przepraszam, że nie napiszę ci tu nic treściwego, ale wciąż jestem pod działaniem uroku tej miniatury.


Cytat:
– Boże – wyrwało mi się, choć babcia oduczyła mnie wzywania Boga nawet w myślach już jakieś dwadzieścia lat wcześniej.

Kubek był ładny, pomarańczowy i kojarzący się z jesienią. Bo wymalowany w kasztany.


Świetny fragment.


Dziękuję za możliwość rozmarzenia się :)

Fay


Ostatnio zmieniony przez Fayerka dnia Nie 1:41, 26 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dolina Rivendell Strona Główna -> Opowiadania wszelkiej maści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin